- Skończyłem - rzuciłem szmatką prosto w bark Mir gdy faktycznie skończyłem ścierać kurze - choć kurz nie był moją sprawką i tak zagoniła mnie do roboty, a ja się jej nie opierałem, bo cóż mógłbym robić ciekawszego na tym przeklętym statku. Choć obecność tej niezwykłej dziewczyny dodawała mi nieco otuchy coraz bardziej żałowałem, że zgodziłem się na propozycje Katherine. Skoro nie chciała ze mną być nie powinna mi jej składać. Chyba, że chciała patrzeć na mnie i moje męki. Wolałem już otaczać się starymi przyjaciółmi, grając w pokera i popijając shandy. Co dzień jeździć na leśne przejażdżki z moją klaczą, Xaną. Jednak czułem, że nie mogę jej zrobić takiego świństwa jakie ona zrobiła mi.
Chciałem w końcu przestań o niej myśleć, ale nie potrafiłem. Nie było lekarstwa na miłość. Miłość jest wiecznym brzemieniem, które trzeba ze sobą wszędzie nosić.
Jedynie krew mogła ją choć na chwilę zagłuszyć, mój głód rosnął, a ja nie miałem pod nosem nikogo kto mógłby go zaspokoić. Nie mogę pić z nieśmiertelnych. Chyba.
Mir zauważyła, że zamilkłem, więc spytała ostrożnie:
- Okey?
- Przełknę to. - postanowiłem, mówiąc bardziej do siebie niż do niej.
- Miejmy nadzieję. - szepnęła wynosząc puste butelki do śmietnika (owszem, na Zemście był śmietnik).
- Muszę się zbierać - oznajmiłem chcąc wziąć jakieś swoje rzeczy, ale - o ironio! - nie posiadałem nic. Ani tu, ani nigdzie. Byłem totalnym zerem.
- Wcale nie. - fuknęła dziewczyna
- Co? - zmarszczyłem brwi, i poczułem jak ktoś opuszcza mój umysł. To dlatego był taki przeciążony, to nie przez alkohol, to Miranda w nim siedziała
!- Co ty do jasnej Chimery robiłaś w mojej głowie.
- Porządki. - wzruszyła ramionami
- Akurat. Grzebałaś mi w umyśle.
- Nie, bo masz dosyć mocną barierę...
- Próbowałaś. - wytknąłem jej
- Nigdy nie zaszkodzi próbować. - odparła
- Tak nie postępują przyjaciele.
- Mówiłam ci już, że ja ich nie mam.
- Nie dziwię się dlaczego. - wycedziłem przez zaciśnięte zęby, a raczej kły, które wysunęły się całkowicie niezależnie od mojej woli.
- Poczekaj, Jev! - krzyknęła gdy zmierzałem w kierunku wyjścia - Chciałam...dać ci lekarstwo.
- Grzebiąc w mojej głowie? - prychnąłem niedowierzająco
- Gdybyś mnie dopuścił usunęłabym wspomnienia o niej. Twoje cierpienie jest niemal namacalne.
- Co ty możesz o tym wiedzieć?! - walnąłem pięścią w ławę, która przełamała się na pół. - Odsuń się, nie chce ci zrobić krzywdy! - warknąłem popychając ją.
- Czuję empatię. Uznasz, że to głupie, ale jestem tym.
- Czym do cholery, jesteś! - ponaglałem ją
- Jestem Daoine Sidhe. - oznajmiła z dumą.
W mitologi irlandzkiej istniały dwa typy elfów - dobre - Leanan Sidhe oraz złe - Daoine Sidhe.
Zanim mrugnąłem z jej pleców wystrzeliły skrzydła. Nie przypominały one w niczym skrzydeł ptaków, czy aniołów znanych ze Starego Testamentu. Były czarne i delikatne - nieco prześwitujące - niczym koronka.
- Co do diabła? - byłem pewien, że moje oczy rozszerzyły się tak bardzo na ile wszystko co w nich było im pozwalało. Nie wiedziałem, że elfy są prawdą.
- Wolę określenie: piekielne motyle. - mruknęła składając skrzydła z tyłu pleców.
- Piekielne? - zapytałem gdy odzyskałem swój normalny ton głosu. - Skoro jesteś zła czemu odczuwasz empatię?
- Mam ciemny charakter jak i serce, ale esencja życiowa, którą wypijam z moich ofiar daje mi takie...zdolności. Zawsze są jakieś skutki uboczne.
- Jakbym tego nie wiedział.
- Chciałbyś żebym oczyściła twój umysł? Żebyś zapomniał o niej raz na zawsze i miał szanse na nowe, lepsze i normalne życie? - zaproponowała wymieniając same zalety tego nowego życia.
Nie potrzebowałem chwili zastanowienia by podać odpowiedź...
Katherine?