wtorek, 16 lutego 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a

Vivienne raczej zrozumiała całą sytuację i wybaczyła mi moje niedomówienia. Tak przynajmniej sądziłam, kiedy minęły dwa dni bez większych afer, czy obojętności lub złości z jej strony. Zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. Nie zapytała się nawet, gdzie poszedł Jev albo o jakąkolwiek inną informację związaną z jej ojcem. Odpowiadało mi to, ale wiedziałam, że wkrótce przełamie te lody. Ciekawość była zbyt silna, a z każdym dniem coraz bardziej się nasilała. 
Dodatkowo pojawiły się znacznie ciekawsze tematy do rozmów. A konkretnie fakt, iż Casper niedługo miał się żenić. Wybranką była... Hm, cóż, ta czarownica, z którą ostatnio się spotykał. Za cholerę nie pamiętałam, jak się nazywała, ale to chyba nie był problem, biorąc pod uwagę fakt, iż za sobą nie przepadałyśmy. A teraz miałyśmy być rodziną! Los bywał prawdziwą suką.
Tak czy inaczej, zaproponował, by Casper urządził przyjęcie zaręczynowe u mnie. I tak miałam pięć razy większy dom od niego. Oczywiście, on nalegał na mało kameralne wesele i żadnych przyjęć po drodze, co naturalnie było niemożliwe, skoro nazywał się Aristow. 
Vivienne z Christem wybrali się na zakupy, aby moja córka mogła sobie kupić jakąś porządną sukienkę. Tak, to były moje słowa, lecz ona sama sądziła, że nie ma się w co ubrać. Kompletnie mi to nie przeszkadzało, sama miałam podobne nastawienie. A w tym czasie mogłam razem z Casprem spokojnie wybrać dania, które będą serwowana. Och, z Casprem i jego narzeczoną. Jakkolwiek się nazywała.
- Pomyślałem o tym... - Zawahał się na moment, nie patrząc mi oczy. To wzbudziło moją uwagę i oderwałam się na chwilę od dylematem między czerwonym winem, a cydrem. - Nie uważasz, że powinniśmy zaprosić dziadka? W końcu tak, jakby to on zajął się mną, kiedy...
- Nie - ukróciłam, nie zamierzając dalej prowadzić tej rozmowy.
- Ale, posłuchaj...
- Nie - powtórzyłam, patrząc się na niego groźnie. - Może jeszcze do kompletu wciśniemy mojego byłego męża i każdą twoją byłą dziewczynę?
- Och, no, daj spokój. - Wyrzucił ręce w górę, podkreślając swoje oburzenie. - To moje przyjęcie, a nie twoje i jeśli zechcę zaprosić dziadka, to tak zrobię.
Odetchnęłam, w myślach odliczając do trzech.
- Dobra, ale nie zamierzam z nim rozmawiać.
Wyszczerzył się.
- Super! Jesteś najlepsza!
Prychnęłam.
- Tak, tak. Nie ty pierwszy mi to mówisz.

Jev?
 

poniedziałek, 15 lutego 2016

Od Jev'a - CD historii Katherine

- Jak już lejesz - zagaiłem unosząc dłoń na znak, że wciąż tu jestem, stoję wciąż jak słup i nadal zastanawiam się co ma z tym wszystkim zrobić. - To mi też.
Podała mi szklankę, przepełnioną moim ulubionym alkoholem - bourbonem, a w jej naczyniu wyczułem najlepszej jakości gin. Nie certoląc się, wypiłem wszystko na raz i chrząknąłem gotowy do przemówienia.
Kath powstrzymała mnie gestem ręki wyrażającym brak chęci na kontynuacje rozmowy.
- Ja również. - zgodziłem się, powoli wycofując się z pokoju.
Wiem, że dopóki nie przekonała się, że wyszedłem, nie włączyła telewizora.

Pierwsze co zrobiłem po wyjściu z tego domu wariatów, to kupiłem komórkę. Nie przykładałem zbytniej uwagi do modelu, ale nie mogłem się obejść bez dotykowego ekranu, więc taki też telefon gościł w nowiutkim brązowym etui. Jedną z rzeczy, które robiłem częściej niż wracanie i odchodzenie od Katherine było kupowanie telefonów. Cóż, jeśli jednego czasu jesteś człowiekiem dbającym o kruche ludzkie sprawy, a kolejnego wampirem łaknącym krwi, zaś innego duszą czy Mrocznym Panem. Tak czy siak, to XXI wiek, zawsze będziesz potrzebował telefonu, niezależnie od stanu bytu.
Wykręciłem numer Kim, którego prawidłowości nie byłem do końca pewien, więc przekładałem w głowie cyfry, aż w końcu zbiór wydał mi się najbardziej możliwy i nadający się na numer mojej przyjaciółki.
W tle leciała przyjemna muzyczka, która sprawiła, że nie chciałem już mieć styczności z rozmówcą i jeszcze posłuchać melodyjki, ale Kim odebrała po dwóch sygnałach.
- Kim Burke - odezwała się bezbarwnym tonem głosu
- Cześć, Kim - ledwo wypowiedziałem pierwsze słowa, już usłyszałem głębokie westchnienie, jakby osoby znudzonej. - Chciałbym się z tobą spotkać. O ile ty chcesz się spotkać ze mną. - byłem zdenerwowany, chciałem jej o wszystkim opowiedzieć tak bardzo jak chciałem wszystko przed nią zataić, ale po coś w końcu dzwoniłem, czyż nie?
- Tak, wspominałeś już o tym. - mruknęła niezbyt przekonana
- Mogę przyjść do was? - drążyłem
- Nie, prześlę ci sms-em adres mojego obecnego lokum. Nasza radosna gromadka mnie wywaliła. - odpowiedziała i nie wyjaśniając, rozłączyła się.
Po chwili zgodnie z jej zapowiedzią, przyszedł sms.

Obskórne kamienice wymazane sprayami, przez jakieś zbuntowane dzieciaki noszące dresy, używające kurw za przecinki, słuchające rapu o seksie, wódzie, dragach. Typowa dzielnica na obrzeżach miasta. Mimo wielkości i znaczenia Londynu i tak były w nim te proste miejsca, jak w każdym innym mieście. W powietrzu unosił się zatęchły zapach zdechłego szczura i nieczyszczonego od dwunastu lat szamba.
Zapukałem do drzwi, wyglądających na jeszcze starszych niż ja, które wyglądały jakby miały zaraz wypaść z zawiasów.
- Wejść! - krzyknęła Kim. Niezbyt uprzejmie było wchodzić do czyjegoś domu bez pukania i w ogóle, ale to nawet nie wyglądało jak porządne mieszkanie, więc chrzanić morały.
Wszedłem i zaraz zdjąłem buty w przedpokoju. Rozejrzałem się. Cóż, nie był to przedpokój, a już wejście do pokoju mieszczącego ogromną szafę, materac i dziecięce drewniane łóżeczko.
- Cholera. - użyłem mojego ulubionego przekleństwa. Kim zawsze tępiła inne słowa, uważała je za zbyt ordynarne jak na takich ludzi jak my. "Z klasą". Bynajmniej teraz nie ukazywała swojego poziomu, prędzej już jego brak. - Muszę cię stąd zabrać - zadecydowałem i wykręciłem szybko numer do agencji nieruchomości, z pytaniem czy mają na sprzedaż niewielki dom bądź jakieś dwupokojowe mieszkanie z nieprzeciekającym sufitem.
Mają i to całkiem sporo. Oczywiście sumka podana przez panią ,o tak ponętnym głosie, że przez chwilę zastanawiałem się czy nie prowadzi też rozmów przez Seks Telefon, była dość duża. Jednak gdy chodziło o wygodę oraz bezpieczeństwo Kim i dziecka, nie miałem żadnych przeciwwskazań. Poza tym moje konto nie pozostawiało wiele do życzenia. Miałem dużo pieniędzy i zamierzałem je dobrze, choć raz, zainwestować.
- Już szykują.
- Co? - Kim zrobiła wielkie oczy. Miałem tylko nadzieję, że nie wypadną jej gałki oczne gdy wyszeptałem: "Mieszkanie".
- Tak, tak, dziękuje. Pieniądze zostaną przelane na podany numer. Za chwilkę. Dziękuję, jeszcze raz. Do widzenia. - skończyłem rozmowę z panią o niewiarygodnie seksownym głosie i spojrzałem wyczekująco na Kim. - Zbieraj manatki, przeprowadzasz się.
Patrzyła na mnie, a w jej oczach czaiły się łzy.
- Jev.. - westchnęła bezradnie, nie wiedząc czy ma się na mnie złości za to bycie dupkiem czy radować się z mojej dobroci, którą zapewne traktowała jak ewidentną przesadę. Rzuciła mi się na szyję i zaczęła płakać.
Pozwoliłem jej na to, bo sam byłem świadom kruchości ludzkiej natury.

Katherine?


Od Katherine - CD historii Jev'a



Może byłam hipokrytką… W sumie to na pewno byłam hipokrytką. Nie mogłam, jednak w pełni odpędzić kłującego uczucia gdzieś w przy żołądku. Mimo wszystko, mimo tego, co mówiłam, nie chciałam, żeby Jev się wynosił. Czy on tak samo czuł się, kiedy go odrzuciłam? Bo ja byłam pewna jednego – czułam się jak nic nie warty śmieć. Jednakże byłam demonem, do cholery jasnej. I na pewno nie zamierzałam okazać swoich uczuć po sobie.
Oczywiście, fakt, iż do pokoju weszła Vivienne w niczym nie pomógł. Właściwie to, gdybym ciągle żyła, możliwe, iż dostałabym zawału ze stresu.
- Córkę? To wy macie razem jeszcze jakieś dzieci? – Zmarszczyła czoło, lecz po chwili olśniło ją, a nad jej głową mogłaby się pojawić mała żaróweczka, jak w kreskówkach. W rzeczywistości tylko wyszczerzyła oczy, gapiąc się na nas niedowierzająco. – Chodzi o mnie, prawda? On jest moim ojcem? – Nie czekała na odpowiedź. – Jak mogłaś mi nie powiedzieć?
Nie zrobiła czegoś typowego dla dziecka, które dowiaduje się ukrytej prawdy. Nie wybiegła z pokoju, oburzona na cały świat. Nie wybuchła gwałtownym płaczem. Nie powiedziała, iż mnie nienawidzi i nie chce mnie więcej znać. Cóż, Vivienne nie była jak typowe dziecko.
Moja córka za to odetchnęła lekko, patrząc się na nas spokojnie. Oczywiście, nie mogła powstrzymać ostrego wyrzutu i złości, które przemknęły przez jej aurę, niczym prąd, ale na tym pozostała. Zdecydowała się przysiąść na krawędzi kanapy. Wprost idealnie, by widzieć i mnie i Jev’a, znajdując się przy tym po środku dzielącej nas przestrzeni.
- Dlaczego chciałaś zachować to w tajemnicy? – Spojrzała się na mnie, brzmiąc niczym sędzia, który zastanawia się nad wyrokiem dla mordercy. Dożywocie czy czterdzieści lat z zawieszeniem? Jednak równie dobrze mogłaby się mnie pytać, na jaki rodzaj lodów mam ochotę, tak wynikało z jej tonu.
- Dla twojego dobra – odpowiedziałam, zgodnie z prawdą. Szczerze mówiąc to było to tak banalne, że sama zbeształam się w głowie. Spodziewałam się, że Vivienne uśmiechnie się sarkastycznie i rzuci jakiś suchy komentarz, ale ona tylko skinęła głową, jakby zrozumiała.
- Pójdę teraz do swojego pokoju. – Wstała, nie patrząc nam w oczy. – Muszę to wszystko przemyśleć.
Za nim się obejrzałam, pognała już na górę i tyle ją widzieli. Na skraju załamania nerwowego, odprowadzałam ją wzrokiem, aż wreszcie odeszła wystarczająco daleko, by nie słyszeć, co dzieje się na dole. Mimo wszystko była młoda i nie miała tak dobrych zmysłów, jak dorosłe wampiry.
Westchnęłam, mój oddech był urwany.
- Przepraszam. – Sama ledwo słyszałam mój głos. – Wiem, że miałeś rację i że ona ją ma. Od początku powinnam być z nią szczera. Ale ja po prostu… - Poczułam pod powiekami łzy, ale szybko je odpędziłam. – Ja po prostu boję się, że kiedyś znowu coś mogło pójść nie po naszej myśli, a ona zostałaby bez rodziny. – Przygryzłam wargę. – Obawiam się kochać i zakładać rodzinę, bo wiem, że pewnego dnia mnie to zrani. A wychodzi na to, że to ja ranię wszystkich dookoła.
Wstałam gwałtownie i podeszłam do minibarku, nalewając sobie porządnej whiskey. Jeśli jest się demonem nie można płakać i użalać się nad sobą. A jeśli ma się już użalać nad sobą, najlepiej robić do nad dobrym alkoholem.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Jej zachowanie kompletnie zbiło mnie z pantałyku. I nie ukrywam, zraniło mnie. Znałem Katherine i wiedziałem, że uwielbia bawić się w te swoje gierki, ale to ona przesadzała.
Chciała mi pokazać, że to ona ustala zasady, nawet jeżeli sama się do nich nie stosuje.
Poszedłem za nią do salonu niczym wierny kanapowy piesek. I olśniło mnie. Zawsze to robiłem. Zawsze się jej poddawałem, traciłem swoją niezależność.
- Nie będziesz musiała prosić. - powiedziałem beznamiętnie ,wpatrując się w niewłączony telewizor. Słysząc to zrezygnowała z przyciśnięcia nacisku na pilocie. Po prostu siedziała jakby nie miała dość siły aby nacisnąć i pokazać, że ma mnie w nosie, tak jak nasza córka nie przejmowała sie Smithem. - Zaskoczona, co? - mruknąłem, czując jedynie złość. Nie potrafiło jej przyćmić uczucie do tej zołzy. Teraz przekroczyła wszelkie granice. Jakby w ogóle kiedyś istniały. - Wesołych Walentynek. - uśmiechnąłem się półgębkiem, najbardziej nieszczerym uśmiechem na jaki było mnie stać. - Tu są bilety na wieczorny lot helikopterem naznaczonym sercami, ponad Londynem. Jest też wypad do Sheffield. - rzuciłem kopertę pod jej nogi. Ona tylko patrzyła, znów nie okazując uczuć. - Suka. - syknąłem patrząc w tę jej fałszywą twarz.
- Chcę się widywać z córką, tego mi nie zabronisz. - oznajmiłem tonem nieznoszącym sprzeciwu, wpatrując się w nią wyzywająco.
W tej samej chwili do salonu weszła zaniepokojona Viv.

Katherine?

Od Katherine - CD historii Jev'a

Nie wiedziałam, ile minęło od "wyjścia" Eileen. Być może minuty. Być może godziny. Zakopana pod stertami list - ale tylko w przenośni - odhaczałam, kto został już załatwiony, a po kogo zaraz będę musiała się upomnieć. Jak na razie to miałam odebrać dzisiaj duszę jakiejś kobiecie o ciężkim, australijskim imieniu. Zastanawiałam się, czy przypadkiem pani Freydez nie ma podobnie na imię, ponieważ jej imienia również nie potrafiłam wymówić. Ani w sumie napisać. Jak pani Freydez miała na imię?
Po chwili usłyszałam nieśmiałe pukanie do drzwi. Mruknęłam coś w stylu "proszę", podnosząc głowę znad monitora. Do środka weszła Vivienne, niepewnie przystając z nogi na nogę. To wzbudziło moją uwagę.
- Coś się stało, skarbie? - zapytałam, a ona podeszła do mnie, wskakując mi na kolana. Objęłam ją ramionami, a ona ułożyła się wygodniej, machając nogami w powietrzu.
- Wiesz, zastanawiam się, czy postępuję słusznie. - Przygryzła dolną wargę. - Smith jest słodki. Być może powinnam dać mu szansę? Naprawdę go lubię, ale boję się, co mógłby o mnie pomyśleć, gdyby dowiedział się, kim naprawdę jestem. Gdyby dowiedział się, że nie jestem... normalna.
- Viv, facet musi cię zaakceptować taką, jaka jesteś. Jeśli nie potrafi tego zrobić, to znaczy, że nie jest ciebie warty - odpowiedziałam szczerze. - I myślę, że jeśli okazałoby się, że wasz związek jest poważniejszy... Nie mówię teraz, ale jakbyście chcieli się jeszcze umawiać za dziesięć lat... To sądzę, iż mogłabyś mu wyjawić całą prawdę. A jeśli wtedy, by się przestraszył albo cię odrzucił to mogłabyś przeprowadzić na nim niezwykłą mieszankę krwawych tortur pod jego adresem. - Spojrzała się na mnie, jakby chciała powiedzieć: "Serio? Nie pomagasz.". Odchrząknęłam. - Lub po prostu wyczyścić mu pamięć.
- Myślę, że ten drugi sposób byłby odpowiedniejszy - oznajmiła z lekkim uśmiechem, przytulając się do mnie. - Ale dziękuję ci, mamo. Masz rację.
- Ja mam zawsze rację. - Przewróciłam oczami, ale również nie mogłam pohamować uśmiechu. - A teraz leć i rób, co dzieci w twoim wieku zwykle robią, bo mam jeszcze trochę pracy.
Spojrzała na mnie z dezaprobatą. 
- Po pierwsze: Dzieci w moim wieku raczej nie potrafią jeszcze mówić i chodzić. Po drugie: Nie ma takiej opcji - odrzekła stanowczym tonem. - Zadzwoniłam do wujka Luciego i razem doszliśmy do porozumienia, iż za ciężko pracujesz. Tak też... Załatwiłam ci wolne na dwa tygodnie! - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie dziękuj. Naprawdę nie trzeba. Robię to dla twojego dobra.
Otworzyłam szeroko oczy, zaskoczona.
- Ty zrobiłaś co? - Wstałam tak szybko, że w ostatniej chwili Vivienne udało się spaść na dwie nogi. - Viv! Tak się nie robi! Może ja miałam ochotę pracować? Nie pomyślałaś?
Prychnęła.
- Jaasnee... A ja mam ochotę chodzić do szkoły. No, błagam cię, wiem, że chciałabyś trochę odpocząć. Będziemy mogły spędzić te dwa tygodnie razem! Nie cieszysz się?
Westchnęłam.
- Dobrze... Jak chcesz. Możemy zgarnąć jutro twojego brata i wyskoczyć na miasto. Co ty na to? 
Powiedzieć, że była wniebowzięta, to jak powiedzieć, że kawa jest tylko smaczna. 
- Tak, tak! Rany, kocham cię! - Jeszcze raz objęła mnie za szyję, a potem wybiegła z pokoju, najprawdopodobniej, by zadzwonić do Caspra.
Przewróciłam oczami, ale ostatecznie wyłączyłam komputer i wyszłam, by zrobić sobie latte.

Zdziwiłam się, kiedy w domu nigdzie nie zastałam Jev'a. Uznałam, że najwyraźniej albo postanowił wrócić do siebie, albo się gdzieś zaszył. Nie żeby szczególnie mi to przeszkadzało. Przez te kilka miesięcy zdążyłam już przyzwyczaić się do jego nie-towarzystwa.  
Ale kiedy tylko zaparzyłam sobie kawy, poczułam jego oddech na karku. Zadrżałam, kiedy objął mnie w tali, delikatnie skubiąc zębami moją szyję. Za nim zdążyłam jakkolwiek zareagować, odwrócił mnie w swoją stronę, zatapiając swoje usta w moich. Przez chwilę pozwoliłam, by po moim ciele rozciągała się ta błoga przyjemność, aż wreszcie stanowczo odepchnęłam go od siebie i odwróciłam twarz.
- Przestań, Jev - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - Nie jesteśmy już razem.
Spojrzał się na mnie z zaskoczeniem.
- Wcześniej ci to jakoś nie przeszkadzało. 
- Tak, ale teraz już przesadzasz. - Odepchnęłam go nieco mocniej, aż odszedł parę kroków w tył. W tym momencie moja kawa skończyła się parzyć. Wzięłam ją, nie zwracając uwagi na gorąc i wyminęłam szybko Jev'a, nie patrząc mu w oczy i zabijając chęć przeproszenia go za wcześniejsze odtrącenie. Ile ja bym dała, aby wszystko było proste na tyle, bym mogła zwyczajnie zatopić się w jego ramionach. Teraz, jednak kułam żelazo póki gorące. - Jeśli nie dasz sobie spokoju, będę musiała cię prosić, abyś się wyniósł.
Po tych słowach, wyszłam do salonu.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

- Też słyszałam co mówiłeś Smithowi - zaczęła dziewczynka. Zanim jeszcze dobrze nie wyszliśmy z domu, podjęła temat, który potem miał przejść w niewygodne dla mnie pytania.
- I sądzę, że gadasz bzdury. - powiedziała prosto z mostu szukając mojego wzroku. Nie przeszkadzało jej to, że jestem kilka głów od niej wyższy. I tak chciała patrzeć mi w oczy podczas rozmowy. Musiałem więc mocno się schylać by rozmawiać z nią w sposób tak 'dojrzały'. - Bo ja nie chce żeby mówił mi komplementy.
- Nieprawda. - zaprzeczyłem od razu - Twoja mama też nie chce, a jednak je przyjmuje.
- Nie od byle kogo. - odpowiedziała próbując wwiercić spojrzenie swych niebieskich oczu w moją duszę.
Wyprzedziła mnie kilka kroków pokazując drogę do centrum. Aż tak nie byłem tu nieobeznany. Chciałem jej powiedzieć, że znam miasto jak własną kieszeń, ale wiedziałem, że pośle mi  to powątpiewające spojrzenie, mające mówić "Nie lepiej niż ja", więc nie próbowałem sprzeczać się z Wszechwiedzącą Diaboliczną Sześciolatką.

Miałem plan. Miałem wszystko zaplanowane. Ale nie! Wpakuj mi WDS (Wszechwiedzącą Diaboliczną Sześciolatkę) na zakupy, kiedy ja chce przygotować, kupić coś na ten wyjątkowy dzień. Nie mogę przecież na oczach własnej córki kupować prezentu dla jej matki. Właśnie, brzmi to zupełnie absurdalnie, bo potocznie jest to aż wskazane.
- Kupujesz coś Katherine? - zagadnęła mnie gdy byliśmy w centrum handlowym, do którego mnie zaciągnęła, gdyż zobaczyła "prześliczną" parę iście różowych bucików, kosztujących jedynie 2 i wiele zer, które nie będąc po przecinku, zaskoczyły mnie jeszcze bardziej. Jakim cudem tak małe buty kosztują tyle kasy?
- To sklep dla elity. - mruknęła w odpowiedzi na moje niezadane pytanie
- Powiedziałbym, że bogacze to snoby.
- Bo są. Ale sam nim jesteś, nieprawdaż?
- Prawdaż - przytaknąłem, przyjmując jej dłoń, a ta zaczęła ciągnąć mnie w kierunku wystawy.
Wychodziliśmy ze sklepu nie z jedną torebką, a z kilko nastoma, a tak właściwie ja, bo Viv skłonna była trzymać jedynie swoją nową torebeczkę wielkości, przyrzekam, ptasiego piórka.
- Czy przypadkiem nie powinnaś nazywać Katherine mamą? - przypomniałem sobie jej wcześniejsze pytanie
- Oczywiście - przytaknęła szczerząc kiełki w uśmiechu
- Uważaj - postukałem w swoje kły. - Gdy nad tym panujesz wychodzą siłą woli. Gdy nie, po prostu za każdym uśmiechem.
- Nie dopracowałam tego jeszcze. Katherine... - zaczęła się poprawiac gdy posłałem jej znaczące spojrzenie - Mama mi to mówiła, ale nie jest w stanie tego pokazać. Nie jest taka jak ja. Jest o wiele silniejsza.
Zdawałem sobie sprawę, że WDS czyli Moja Córka była bardzo spotrzegawczym dzieckiem, mimo, że miała zaledwie kilka miesięcy.
- Leci na ciebie.
- Skąd wiesz?
- Bo wiem.  - odparła tym niezwykle wyjaśniającym wszystko typowym dla każdego dzieciaka powiedzonkiem. Jednak było w niej coś z dzieciaka. I to bardzo dużo.

Rzecz jasna zostałem ponownie zaciągnięty do kolejnego z sklepu. Tym razem ze słodyczami.
Viv zażyczyła sobie paczkę dlugich tęczowych lizaków i pudełko czekoladek w kształcie serca.
- Nie zadowoliłabyś się kwiatkiem? - podsunąłem, przypominając sobie sytuacje ze Smithem.
- Wierzysz w Boga? - odparła świdrując mnie wzrokiem
Chciałem podać dobry przykład i odpowiedzieć, że tak, ale z drugiej strony byliśmy stworzeniami nocy, wysysającymi krew z niewinnych ludzkich ofiar. Czy Bóg pozwoliłby nam na istnienie wśród swych Dzieci?
- Skoro istnieje Szatan to czemu nie Bóg? - odpowiedziałem zamiast tego
- Nie o to pytałam. Podaj konkretną odpowiedź - zażądała władczym tonem Zdesperowanej Diabolicznej Sześciolatki. Kasjerka spojrzała na mnie niepewnie.
- Nie. - odparłem po dłuższej chwili namysłu
- Więc czemu wierzysz w cuda? - parsknęła odbierając bombonierkę od ekspedientki. - Dziękuję. - uśmiechnęła się rozkosznie i uspokajająco, a ja obserwowałem jej kły. Nie wysunęły się, a ona wiedziała, że to zrobię. Spryciara.  - Mamy w domu całą kwiaciarnię - nadąsała się nie wiadomo czemu.
 Po centrum chodziło całkiem sporo ludzi, kupujących serduszka i inne upominki dla swoich drugich połówek. Wtem zza rogu wyłoniła się przeraźliwie chuda dziewczyna o długich jasnych włosach splecionych w warkocz, prowadząca wyglądający na stary i uszkodzony, wózek. Dziecko leżące we wózku darło się w niebo głosy, zwracając uwagę wszystkich spacerujących po sklepie.
Przyjrzałem się jej twarzy i momentalnie zastygłem.
- Cholera. - zakląłem cicho, a Viv zmarszczyła brewki, najpewniej już mając ochotę mnie upomnieć o przeklinaniu w obecności dzieci. Jakby się uważała za dziecko.
Nie mogłem zwiać, chociaż miałem na to ogromną ochotę. Co miałem jej powiedzieć?
Zamiast tego zastawiłem jej drogę, a ona spojrzała na mnie spod kaptura swojej burgundowej parki, w której chodziła już piątą zimę. Pierwsze chyba mnie nie rozpoznała, ale z mijającymi sekundami jej wyraz twarzy nabierał ostrych rysów.
Ułożyła usta, tak jakby miała wykrzyczeć mi najgorsze przekleństwa w twarz. Rzuciła okiem na stojąca obok mnie dziewczynkę i chyba tylko ze względu na nią, powstrzymała się.
- Cześć, Jev. - przywitała się suchym tonem głosu, manewrując wózkiem w prawo i lewo, choć jej starania z góry były skazane na porażkę. Stałem jak skała w wąskim przejściu, mieszczącym już tylko nas, bo ludzie szybko uciekali od punktu Największego Płaczu. Niemowlę wciąż nie przestawało płakać.
- Kim - powiedziałem przepraszająco, jakby to mogło wszystko załatwić. Byłem świadom swojego błędu, tego, że ją zostawiłem w jednym z najważniejszych momentów jej życia, a przyrzekałem stanowić zawsze i wszędzie jej wsparcie. - Przepraszam.
- Jev, nie ośmieszaj się. Zniknąłeś kiedy najbardziej cię potrzebowałam - gdzies to już słyszałem. Och, tak, zostawiłem również moją narzeczoną, która ma do mnie ten sam żal. Czy to jakaś klątwa?
- Wiem.. przyjaciele tak się nie zachowują - przyznałem jej racje, kompletnie nie wiedząc co powiedzieć.
- Może nie jesteśmy przyjaciółmi. Nawet na pewno. - warknęła i przeszła do nucenia kołysanki, mającej uspokoić to rozwrzeszczane dziecko. W przeciwieństwie do Kim było bardzo hałaśliwe. Chociaż ona teraz wyglądała jakby miała ochotę pójść w ślady niemowlaka i również zacząć sie drzeć na środku ulicy.
- Jesteś fatalną matką. - odezwała się Viv przerywając nam rozmowę - Więc idźcie pogadać, a ja uspokoję Louise.
Kim, która początkowo gniewnie marszczyła brwi podczas monologu sześciolatki, aktualnie wyrażała zdziwienie, które wręcz ją poraziło.
- Skąd wiesz jak się nazywa? - zapytała schylając się do Viv, która wbiła w nią tak intensywne spojrzenie, że ta natychmiast odwróciła wzrok. Nie robiła tego celowo. Po prostu była inna niż wszystkie dzieciaki. Potrafiła onieśmielić i wzbudzić respekt.
- Bo wiem. - wzruszyła ramionami i podeszła do wózka, wspinając się na palcach. Połozyła małą dłoń na jeszcze mniejszym czole dziecka i zaczęła nucić piosenkę, przy której i ona niemal się rozpływała. Poskutkowało. Maluch zasnął. - No idźcie - wygoniła nas ruchem dłoni, a sama wyjęła pudełko z czekoladkami, czytając ich skład jakby to była najbardziej pochłaniająca rzecz. Widziałem, że odsłoniła włosy, zakładając je za ucho, tak aby słyszała o czym rozmawiamy. Ech. Musiałem się liczyć z jej temperamentem. Katherine powoli ją psuła. Chociaż to 'zepsucie' mogło okazać się naprawdę przydatną cechą w życiu.
- Wyjaśnisz mi to? - zaraz po oddaleniu się, Kim wyciągnęła paczkę papierosów Marlboro i odpaliła jednego. - Nie patrz tak - mówiła wciągając dym - Mam dużo stresu. Jak już chyba zauważyłeś. Chyba, że byłeś tak zajęty... ZARAZ CZYM BYŁEŚ TAK ZAJĘTY! - mówiła, a łzy leciały jej curkiem.
- Nie pal. - zakazałem dziewczynie, wyciagając jej spomiędzy palców papierosa. - To szkodzi mleku.
Prychnęła. Jej spojrzenie stwardniało jeszcze bardziej gdy sam wciagnąłem dym, po chwili wypuszczając szary dym w różne kształty.
- Ja nie karmię mlekiem - wzruszyłem obojętnie ramionami. Ja karmię SIĘ krwią.
- Sądziłam, że nie jesteś taki.
- Zmieniłem się.
- W przeciągu dwóch dni w aroganckiego narcystycznego dupka, przechadzającego sie po mieście z wybitnie przemądrzałą sześciolatką?
- Coś w ten deseń. - przytaknąłem - Wiem jak to brzmi, ale naprawdę to była sprawa życia i śmierci.
- Ta laska. - domyśliła się - Widziałam jak na nią patrzyłeś. Ściskając moją dłoń, pokrzepiając mnie podczas gdy wychodziło ze mnie dziecko - z wściekłością wskazała na wózek i uśmiechającą się do nas Viv - Ty myślałeś o niej.
- Przykro mi.
- Wcale nie jest ci przykro. - krzyknęła po raz kolejny i wymierzyła mi siarczysty policzek, dodatkowo chacząc paznokciami o moje skronie.
Nie drgnąłem ponieważ nie zabolało. Byłem przepełniony ludzką krwią, którą uodporniła mnie na wszelkie urazy. Przez dosłownie dwie sekundy z ran wyoranych paznokciami leciała krew. Zdążyło spaść zaledwie kilka kropli i już nie było śladu.
Kim patrzyła na to z niedowierzaniem mieszanym ze złością, towarzyszącą jej, wydaje mi się, od porodu.
- Czym ty jesteś? - zapytała z niesmakiem
- Jeśli chcesz wiedzieć nie awanturuj się na środku ulicy - ostrzegłem ją chwytając za nadgarstki - Zadzwonię do ciebie i dam ci czas na ochłonięcie.
- Nie potrzebuje go - prychnęła, wyszarpując się
- Ochłoń - kazałem używając perswazji. - Idź do domu, zbierz się w całość, nakarm dziecko, nie pal i odbierz telefon gdy będę dzwonił.
- Pójdę do domu, zbiorę się w całość, nakarmię dziecko, nie będę palić, odbiorę telefon gdy będziesz dzwonił. - powtórzyła jak w transie
- I?
- Ochłonę.

- Co to miało znaczyć? - spytała Viv, gdy szliśmy drogą powrotną do domu. - Czemu ją zahipnotyzowałeś?
- Bo mi na niej zależy.
- I temu ją hipnotyzowałeś i zachowywałeś się jak palant, zamiast powiedzieć prawdę?
- Miałem jej powiedzieć, że jestem wampirem i mam.. - urwałem w połowie zdania, gdyż kończyło się ono na "mam wampirze dziecko i demoniczną narzeczoną".  - Wampirze sprawki? - ułożyłem dokończenie bez konkretnej składni. - Utrzymujemy to w tajemnicy, czyż nie? - przypomniałem jej, nie będąc pewien wpojonego jej wampirzego regulaminu.
- Tak. - odparła tonem, który miał sprawiać wrażenie przekonującego, ale wyglądała jakby miała jakieś wątpliwości.
- Wracaj, mama się będzie niecierpliwić.
- Możemy ją nazywać Katherine. - zaproponowała uśmiechając się,  tym razem z widocznymi śnieżnymi kłami - Czego mama nie słyszy to się nie liczy. - poklepała mnie po biodrze.
Chciałem zapytać skąd wie czy nas nie podsłuchuje, skoro ma taką moc, nawet w odległości wielu kilometrów, ale znałem odpowiedź. Była typowa i tak wiele wyjaśniająca.
- Jak dorośniesz to porozmawiamy - mrugnąłem - Muszę gdzieś wyjść.
- Byliśmy. Czemu nie załatwiłeś tego teraz? - dopytywała się
- Nie wierzę w twój brak tendencji to plotek. Dziś są Walentynki, a twoja mama na mnie leci, a ja lecę na nią.
- Och, rozumiem. - w jej oku pojawił się porozumiewawczy błysk. Posłusznie pomaszerowała do domu, a ja stałem jak słup odprowadzając ją wzrokiem do samych drzwi, aby mieć pewność, że nie zboczyła z żadnej ścieżki.
W końcu byłem odpowiedzialnym nieodpowiedzialnym rodzicem.

Katherine?

niedziela, 14 lutego 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a

Parę minut po ich wyjściu, ponownie usłyszałam pukanie do drzwi. Prychnęłam, zastanawiając się, kogo znowu tutaj przywiało. Nie podniosłam się, jednak, zajęta porządkowaniem listy osób, po których dusze niedługo przyjdzie mi się upomnieć. Mi przypadały przynajmniej dwie osoby dziennie + ci, którzy nagle postanowili nawiązać pakty. Yh, to stanowczo nie było fair. Reszta demonów miała o wiele mniej zleceń dziennie, czasem tylko jedno na tydzień, a było nas naprawdę dużo. Niestety, my - tak zwana "Gwardia Lucyfera", czyli ekipa, której trzymał się najbliżej - mieliśmy tego o wiele więcej. Może nie byłam długo demonem, ale Lucyfer ufał mi, jak mało komu. 
- Dzień dobry, pani Freydez. - Usłyszałam śpiewny głos mojej demonicznej przyjaciółki, Eileen, która niemal ciągle nie przestawała się uśmiechać. - Jest Katherine?
- Witam, kochaniutka. - Przewróciłam oczami, słysząc przesłodzony głos mojej gosposi. Zauważyłam, iż bardzo polubiła Eileen. Według niej była najlepiej wychowaną osobą pośród moich przyjaciół. Być może miała trochę racji, ponieważ ona jako jedyna zawsze pukała, chociaż miała klucz. Dobra, może pani Freydez nie przesadzała. Naprawdę DUŻO osób miało klucze do mojego domu. - Katherine jest w gabinecie.
Nawet nie podniosłam głowy znad komputera, słysząc jej obcasy uderzające o posadzkę. Po chwili stała już przede mną, zamykając za sobą drzwi. Jej czerwone włosy, jak zawsze, sterczały na wszystkie strony, a z ust nie schodził jej radosny uśmieszek. Gdyby nie jej czarne ciuchy i buntownicze oczy, można by pomyśleć, że nadaje się bardziej na anioła, niż demona. Ja, jednak znałam ją lepiej.
- Błagam, nie mów mi, że spędzasz ten dzień samotnie, pracując. - Usiadła na krześle na przeciwko, przybierając zmartwioną minę. - Kto jak kto, ale ty? Mogę się założyć, że są miliony... Pfe, miliardy, młodych panów, którzy chętnie przyjęliby twoje towarzystwo. - Mrugnęła do mnie konspiracyjnie.
Spojrzałam się na nią, nie zmieniając nawet o jotę obojętnej mimiki twarzy.
- Podziękuję. Nie obchodzę walentynek - powiedziałam tylko, z powrotem przenosząc swój wzrok na ekran. Rany boskie, nazwisk na liście pojawiało się coraz więcej, a miały one dotyczyć tylko tego miesiąca. Będę musiała wmusić w kogoś odrobinę pracy. Albo pogadać z Lucyferem. To było wręcz niedorzeczne, żebym sama miała załatwiać tyle spraw. 
- Tym się właśnie martwiłam - odezwała się Eileen, kiedy prawie już zapomniałam o jej towarzystwie. Ponownie przeniosłam na nią spojrzenie. - Słuchaj, zastanawiam się, czy nie powinnaś może stworzyć wreszcie zdrowego związku. Najlepiej z kimś, komu ufasz i kto ci się podoba. Długo nad tym myślałam i doszłam do wniosku, że Cillian jest idealny! Sypiacie ze sobą, to fakt, ale może to wszystko mogłoby się rozwinąć lepiej... Wiesz, chcę, żebyś była szczęśliwa.
- Powiedziała to dziewczyna, która zmienia narzeczonych, co miesiąc. 
Byłam pewna, że gdyby nie była demonem, natychmiast, by się zarumieniła. Teraz spuściła tylko głowę, jakby w poczuciu winy.
- Zawsze myślę, że to ten jedyny... Cóż, przeliczam się.
Odetchnęłam, starając się włączyć w rozmowę odrobinę empatii.
- Słuchaj, strasznie mi przykro z tego powodu, ale nie sądzę, żeby moje życie uczuciowe było twoją sprawą. - Postarałam się, żeby zabrzmiało to, jak najdelikatniej.
- Oczywiście, że jest moją sprawą! - oburzyła się. - Jestem twoją przyjaciółką! Tak czy nie?
- Tak jesteś, ale...
- Nie ma żadnego "ale". - Gwałtownie wstała, obrażona. - Skoro ty nie dasz się namówić to idę do Cilliana. Być może mnie poprze. Bylibyście świetną parą. 
Przewróciłam oczami, ale nie zdążyłam już nic powiedzieć, bo zniknęła.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Katherine zaprosiła mnie do mojej dawnej gościnnej sypialni, tej, którą "podarowała" mi kilka miesięcy temu gdy ponownie włączyłem człowieczeństwo, wcześniej przetrzymywany przez nią w więzieniu dla (A)uczuciowych Wampirów oraz karmiony jedynie jedną buteleczką zwierzęcej krwi z domieszką ludzkiej. Chociaż o siedemnastej zapraszano nas na Godzinę Picia Herbatki i Rozmów. Katherine zawsze piła rosyjską, a nam ostawały jakieś zwykłe podróbki. Nigdy jej nie wypijałem. W składzie była substancja osłabiająca wampirzy organizm.
Aktualnie mój wampirzy organizm osłabiały tylko zmartwienia co do mojego związku z Katherine. O ile można było nazwać to prawdziwym związkiem. Ta, prawdziwy związek pomiędzy trzystuletnim wampirem przemienionym za sprawą magicznego dżu-dżu w człowieka, później przywróconego do dawnej postaci i Rosjanki mającą dwójkę dzieci, każde z innym mężczyzną, która przy okazji ma na nadgarstku wygrawerowany pentagram, nie oznaczający wcale, że należy do grupy młodocianych satanistów, a jedynie spoufala się z Szatanem. Cóż, ten związek nie miał racji bytu. Na głębszą logikę i zastanowienie nigdy nie miał.
Ale nigdy też nie zadecydowaliśmy skończyć ze sobą na zawsze.

Poranek okazał się lepszy niż noc, którą spędziłem rozmyślając nad swoim marnym żywotem.
Wstałem tez z lepszymi myślami. Bardziej optymistycznymi.
Dzisiaj był dzień Zakochanych, a mimo wszystko, mimo mój beznadziejny marny żywot, ja byłem zakochany.
Wchodząc do kuchni zauważyłem - cóż, trudno było nie zauważyć - iż jest ona przepełniona bukietami kwiatów.
- Zajeżdża jak z typowej kwiaciarni. Przejmujesz fuchę florystki? - prychnąłem wciągając zapachy rozmaitych gatunków kwiatów. - Margaretki śmierdzą. - przyznałem
- Powinno ci być głupio - skwitowała pani Freydez. Wyglądała jakby ktoś - czyli Katherine - zabronił jej wziąć wolnego podczas gdy ona chciała udać się na igraszki ze swoim mężem.
Powstrzymałem się od złośliwego komentarza, ukazującego jak bardzo nie przepadam za gosposią. Chociaż kiedyś starałem się o jej sympatię..tak to było zaraz po tym jak ją zaatakowałem, a ona mnie znienawidziła doszczętnie. Życie jest niesprawiedliwe.
- Bo jest. - wyciągnąłem czerwonego lizaka w kształcie serca z jednego z koszy i odpakowałem.
W tej samej chwili usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Później przed naszymi oczyma rozegrała się komiczna scenka.
- Biedulek. - mruknąłem, obserwując przez okno na małego zabiegającego, o względy mojej rozkapryszonej córki. - Pójdę mu powiedzieć jak załatwiać takie sprawy. - ostatnie dwa słowa wypowiedziałem scenicznym szeptem.
- Specjalista się znalazł - burknęła Katherine, wąchając kwiatki i patrząc na mnie, niemalże urażona.
- Jesteś demonem. - przypomniałem Niezwykle seksownym demonem. - ciągnąłem powoli do niej podchodząc - A jednak mój urok cię poraził. Czyż nie?
- A nie głupota, i to przeraziła? - sarknęła pani Freydez, kompletnie nie przejmując się tym co miałem zamiar zrobić i co było tak oczywiste, że każdy moralny człowiek by się wycofał. Ale nie ona. To kobieta była niemożliwa.
Postanowiłem i ja nie zawracać sobie głowy jej obecnością.
Schyliłem głowę, tak by znajdowała się na wysokości szyi mojej ukochanej i pocałowałem ją, chacząc językiem o miejsce na skórze, w którym pieszczota potrafiła doprowadzić do szaleństwa. Jednak ona stała jakby niewzruszona, choć widziałem trudności w przybraniu pokerowej maski.
Wbiłem lekko kły w to miejsce, choc nie przestawałem składać lekkich pocałunków górną częścią wargi. Jęknęła cicho przywierając do mnie mocniej.
- Czyż nie? - powtórzyłem i odsunąłem się szybko, uśmiechając się promiennie.
Żachnęła się gdy wyszedłem zabierając ze sobą lizaka.

- Mały..poczekaj - wybiegłem za Adoratorem mojej sześcioletniej córki.
Szedł ze spuszczoną głową, w małej dłoni trzymając kwiatek oberwany z wielu płatków. Domyśliłem się, że bawił się w "Kocha, lubi, szanuje"
- I co ci wyszło? - spytałem wskazując na roślinkę
- Że ma mnie w nosie. - zdziwiłem się. Czyżby gra miała w sobie również i te słowa?
- Nieprawda. One mają tylko muchy w nosie. - powiedziałem, głównie dlatego, że przy oknie stała Katherine wytężając słuch, te słowa były przeznaczone dla niej.
Złapałem z nią kontakt wzrokowy, a ona pokazała mi, żebym się puknął w głowę.
- Musisz być mniej..oficjalny - poleciłem mu - Staraj się, ale tak żeby nie było to widoczne. Czasami sypnij - chwilę zastanowiłem się nad słowem "sypnij" i jego adekwatnością do sytuacji - komplementami. - urwałem bo ten spojrzał na mnie jak na przygłupa - Komplementy czyli miłe słowa - wyjaśniłem zapewne wyprzedzając jego pytanie - Typu: Twoje włosy są ładniejsze od włosów nauczycielki od matematyki.
- Mamy pana od matematyki.
- Jeden pies. - wzruszyłem ramionami - Byle miał włosy.
-  Dobrze, masz coś jeszcze? - zapytał, a jego oczy nabrały wyrazu i nie były już tak przeszklone jak przed paroma sekundami.
- Gdy w końcu przekonasz ją do siebie musisz być miły i uległy, ale nie pozwól by zaczęła tobą rządzić. To trudne, ale wykonalne - puściłem do niego perskie oko i wręczyłem mu lizaka. Miał problemy z odpakowaniem, więc mu pomogłem, wyrzucając folie za siebie.
- Mama mówi, że nie wolno śmiecić - zwrócił mi uwagę
- Przekaż jej, że ma złote zasady na wychowanie. -

- A co jeśli pan od matematyki jest łysy? - mruknęła Katherine obrzucając mnie spojrzeniem przesyconym kpiny i rozbawienia. - Ty jesteś uległy - dodała - Czemu gadasz takie bzdury dziecku? - zarzuciła się śmiechem
- Uległy wobec ciebie? - padło pytanie z ust Vivienne, wchodzącej do kuchni. Miała na sobie uroczy komplecik złożony z bluzki pokrytej cekinami, łączącymi się w serduszko oraz czarne getry i pasujące wysokie tenisówki z firmy Converse'a. Drogo. Elegancko i jednocześnie luźno. Cała Katherine.
- Tak, zawsze się ze mną zgadza. Na przykład gdy trzeba kupić trochę cukru on wychodzi i go kupuje. - Katherine gładko wybrnęła z pytania, które mogło nas "odkryć", a tak właściwie mnie i moją tożsamość.
- Jak cię całuje po szyi to kogo to decyzja? - brnęła wciąż dziewczynka, a Kath zacisnęła dłoń w pięść, wykazując ogromną chęć na spoliczkowanie mnie.
- No dalej, idź po ten cukier. - warknęła Katherine podając mi reklamówkę i kartę, na której widniało moje imię i nazwisko. Och, już myślałem, że ją zgubiłem. Moja karta bankowa. - Viv pójdzie z tobą. - zarządziła, zapewne nie chcąc być atakowana drążącymi pytaniami zadawanymi przez córkę.
Jasne, najlepiej zwalić je na mistrza w odpowiadaniu.
"Nie spieprz planu' - posłała mi myśl
Katherine?

Od Katherine - CD historii Jev'a

- Nie jestem pewna, od czego mam zacząć - powiedziałam, kiedy usiedliśmy w kuchni na przeciwko siebie. Naturalnie zaparzyłam nam nowej kawy. Kawa była odpowiedzią na wszystko. - Kiedy odszedłeś, odwiedziła mnie Yona, tak jakby. Była pod postacią mojego ojca i podstępem wręczyła mi króliczą łapkę. Po pozbyciu się jej, zaczęła na mnie ciążyć klątwa siedmiu grzechów. Zażyłam eliksir, przez który Vivienne zaczęła rosnąć naprawdę szybko, abym mogła urodzić i zginąć, nie narażając jej. W ostatni dzień tego iście piekielnego tygodnia, pojawił się Lucyfer i dał mi wybór. Albo w sumie nie dał. Uznał, że powinnam być demonem i zgodnie z inicjacją na demona, musiały mnie rozszarpać moi przyszli towarzysze życia, którzy tak jakby czekali na mnie od wieków. - Pokręciłam głową, ani trochę w to nie wierząc. Znałam Mortiego i Tena, więc wiedziałam, że prędzej zostaliby pieskami kanapowymi, niż tyle czekali. - Obudziłam się w Piekle już jako demon z nowymi super zdolnościami i ponurym humorem. O, a tak w ogóle to skubaniec wytatuował mnie, kiedy byłam nieprzytomna. - Postukałam się palcem w wewnętrzną stronę nadgarstka, na której widniał pentagram - znak rozpoznawczy wszystkich demonów. - Teraz zawieram pakty z łatwowiernymi ludźmi, a po paru latach odbieram ich nieszczęsne dusze. 
- Nieźle streszczone - mruknął Jev, unosząc brwi. - Jeśli chodzi o mnie...
- Nie musisz nic mówić. Lucyfer wszystko mi opowiedział - przerwałam mu.
- Co? Skąd on niby to wiedział? - Wydawał się lekko oburzony.
Uniosłam brwi.
- Wiesz, jest Szatanem. Wie to i owo. 
Prychnął.
- Pewnie tak. - Przez chwilę milczał, wlepiając wzrok w zegarek. - Robi się późno.
- Tak. Bez wątpienia ten dzień, był ciekawy. - Zawahałam się na chwilę. - Chcesz zostać na noc? Wiesz, żeby Viv przyzwyczaiła się do twojego towarzystwa.
- Jasne. - Uśmiechnął się lekko. - Czemu nie?

Była godzina siódma. Wszyscy jeszcze spali. Cóż, oprócz mnie. I pani Freydez, która przyjeżdżała zawsze o piątej. Nawet nie wiedziałam, po co. Tak czy inaczej, stałyśmy w pokoju pełnym naprawdę wielu kwiatów. Ich swąd doprowadzał mnie do bólu głowy. Zmarszczyłam czoło.
- Kto to tu przyniósł? - zapytałam.
- Kurier. - Pogłaskała lekko ciemnoróżowego tulipana. - Wielu kurierów. Masz sporo fanów, Katherine.
- To nie fani, pani Freydez. To natręci. - Prychnęłam. - Nawet nie znam połowy nazwisk. - Podeszłam do jednego bukietu z karteczką z napisem: "Wesołych walentynek, Katherine. Twój na zawsze - Richard". - Kim oni, do diabła, są?
- Mnie się nie pytaj - burknęła. - Co mam zrobić? Wyrzucić? Oddać do szpitala?
- To już twoje zmartwienie. - Wzruszyłam ramionami.
- Peewniee. - Celowo przeciągnęła samogłoski. - Myślisz, że nie mam lepszych rzeczy do roboty? Chcę spędzić ten dzień z moim mężem!
- To trzeba było wziąć urlop, kobieto. - Potarłam skronie. - Pan Freydez może poczekać.
Prychnęła tylko, ale więcej nie protestowała. Został jej jeszcze chyba do mnie ostatni gram szacunku. Mimo wszystkich naszych sprzeczek, pani Freydez była dla mnie jak druga matka. Wiedziałam, że gdzieś tam kocha mnie i całą moją rodzinkę. 
Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Ruszyłam w tamtą stronę gniewnym krokiem, spodziewając się kolejnego kuriera lub, co gorsza, wielbiciela. 
Ale kiedy otworzyłam drzwi, nieźle się zdziwiłam. Na zewnątrz stał około siedmioletni chłopiec. Miał jasne oczy i brązowe włosy. Wyglądał uroczo. W jednej dłoni trzymał kwiatek.
- Ja do Vivienne - powiedział, uśmiechając się czarująco.
Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, kiedy wparowała moja córka.
- Och, rany boskie, mamo, zamknij drzwi - jęknęła, patrząc się ze zgrozą na chłopca. - Smith, mówiłam ci, żebyś dał mi święty spokój.
- Ale ja... - wyglądał jak zbity szczeniaczek.
Nie dała mu dokończyć, trzaskając mu drzwiami przed nosem.
Popatrzyłam na nią znacząco.
- No, co? - Wzruszyła ramionami, udając się do chyba z powrotem do pokoju. - Ty też tak robisz.
Parsknęłam śmiechem, ale nie odezwałam się.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

- A co z nimi? - zadałem pytanie kierując wzrok w stronę, z której dochodziły dźwięki psów, a tak właściwie głosy, ogarów piekielnych. Musiałem się poważnie zreflektować. W tym domu mieszkała mała diaboliczna dziewczynka z pokojem dla krwi, zamiast lalek, dwa psy często stojące u boku samego diabła, demon, który niedługo nabawi się cukrzycy oraz Katherine, moja...Kiedyś przyszła żona, ale nie byłem już tego taki pewien. Wydawało mi się, że przyprowadziła mnie tu z litości, i to dla naszej córki.
- Ulotnili się już. - wzruszyła obojętnie ramionami i domknęła lodówkę, wprowadzając czterocyfrowy kod. - To dla bezpieczeństwa.
- By nie popadła w krwioholizm. - domyśliłem się
- W końcu pewne cechy są dziedziczne - posłała mi wymowne spojrzenie
- Czyli to po mnie jest taka piękna?
- Chciałbyś. - uśmiechnęła się, a ja pocałowałem ją miękko i czule w usta.

Gdy powróciliśmy na piętro z ulgą zarejestrowałem, że Cillian również gdzieś przepadł.
Boże, zakładając, że istniejesz, chwała ci za te dobre dary. Chociaż nie byłem gotów by iść na msze, ani nic z tych rzeczy. Podczas gdy zastanawiałem się jak wiele lat temu, czy dekad, nie byłem w kościele Katherine dopijała kawę. Wpadła mi również myśl analizująca co mogła robić zamiast ją pić, kiedy poszedłem się karmić. Mogła zaliczyć również szybki numerek z Cillianem. Ale w kuchni? Cholera, to dwa demony, wszystko jest możliwe. Dostrzegałem w sobie pewne różnice w stosunku do naszych relacji. Nie ufałem jej już. Była druga strona tych szarych myśli, którą pokazywałem. Kochający dawny Jev.
Chociaż nic nie było tak jak dawniej.
- Mam mnóstwo pytań - powiedziałem to, zamiast szczerze przyznać się do swoich wątpliwości. Nie czułem potrzeby mówić o tym, związki przepełnione zaufaniem i innymi pierdołami - to nie w naszym stylu. - Zacznij od początku końca.
- Końca czego?
- Nas.

Katherine? Dopisz do tego momentu żeby było jutro, czyli realne dzisiaj i bym mogła wprowadzić Walentynki.

sobota, 13 lutego 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a

To było słodkie. Musiałam to przerwać.
- Dobra, Vivienne, i tak masz tam tego tyle, że starczy ci na dobry rok, więc nie narzekaj. - Obrzuciłam ją surowym spojrzeniem, a ona tylko prychnęła cicho. Cóż za autorytarność. Kto ją tak wychował? - Nie masz zresztą jakiegoś zadania domowego albo coś?
- Pierwsza klasa jest nuuudnaa - jęknęła, przedłużając samogłoski. - Na lekcjach nie dzieje się nic ciekawego, a moja nauczycielka wymaga od nas zbyt wiele. Na dodatek kompletnie nikt się nami nie przejmuje. Ile już razy błagaliśmy o szafki? Ale nieee, mamy dźwigać te potwornie ciężkie książki. - Pfy. Jakby robiło jej to różnicę. Pokręciłam głową z politowaniem.
- Ciesz się, że w ogóle pozwoliłam ci iść do szkoły - oznajmiłam, a ona zrobiła taką minę, jakby właśnie uświadomiła sobie, że jest w tym trochę racji.
- No, dobra. Przynajmniej mam przyjaciół. - Z westchnieniem, który chyba miał wzbudzać współczucie (co nie wyszło, ponieważ większość znających ją osób była już uodporniona na te sztuczki), wyszła z pokoju, najpewniej udając się w kierunku swojej sypialni.
W tym momencie usłyszałam kroki. A raczej odgłosy łap uderzających o posadzkę. Rany, ich tylko tu brakowało, pomyślałam patrząc, jak Mort i Tenebris wbiegają do pokoju. Albo mikro kuchni z krwią. Jak zwą tak zwą.
- Ten mówił, że widział jakiegoś nowego faceta - mruknął Mortie, patrząc się pazernie na brata, a potem przenosząc wzrok na Jev'a. - Ano, faktycznie.
Thomas lekko zadrżał, słysząc ich głosy. Jak większość nadnaturalnych mógł ich usłyszeć, ale tylko demony mogły widzieć ogary piekielne.
- To ja będę się zwijał - powiedział, kiwając głową w stronę moją i Jev'a, a następnie szybko opuścił pomieszczenie. Przewróciłam oczami.
Ten zarechotał.
- Widzieliście, jak uciekał?
- Ekhm, Jev, to jest Mort i Tenebris, moje psiaki, można tak powiedzieć - odchrząknęłam. - No, dobra. Jeśli już się najadłeś do chodźmy na górę, bo jestem pewna, że Vivienne zaraz coś zniszczy.
- Ona... Ona jest... - Miał chyba problemy z wysłowieniem się.
- Niesamowita, prawda? Mimo swojego sarkazmu jest jednak milsza ode mnie, zobaczysz. - Zaczęłam powoli się wycofywać, niezdolna spojrzeć mu w oczy. - Chodź, opowiem ci o niej więcej.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

- Piłem wcześniej - zaoponowałem wbijając gniewny wzrok w podłogę. Liczyłem się z tym, że Katherine nie pozostała mi wierna, ale jego bezpośredniość była zaskakująca.
- Piłeś lemoniadę. - zauważyła Katherine podsuwając filiżankę pod głowicę ekspresu (przynajmniej tak sądziłem, że się nazywała ta dziurka z której wylewa się kawa). Nigdy nie należałem do elity baristów, choć chętnie piłem poranną kawę.
- Jestem wampirem. - przypomniałem jej i nagle dotarło do mnie to co się stało przed niespełna trzema godzinami. Poród Kim. Powrót do wampiryzmu. Szybki numerek w łazience. Uświadomiłem sobie, że potrzebuję się karmić. Natychmiast. Kły zaczęły boleśnie pulsować, wysuwając się z dziąseł. Wciągnąłem powietrze wraz z wszystkimi zapachami tego domu. Pani Freydez swobodnie krzątała się po kuchni, zapamiętałem sobie, że nie darzy mnie zbytnią sympatią, a jeśli bym ją zaatakował - ponownie, w moim życiu - Katherine z pewnością nie zgodziłaby się na kolejny numerek. Chcąc uniknąć takiego przebiegu zdarzeń, zapytałem więc:
- Masz jakieś zbędne torebki z krwią?
- Sądzisz, że wciąż obrabiam szpital św. Tomasza? - mruknęła poszukując cukru, który leżał w porcelanowej cukierniczce pod nosem Cilliana uśmiechającego się, jakby był niezwykle zadowolony z obecnej sytuacji. I jakby to on zagrażał mi w względach Katherine.
Prychnąłem nieco rozczarowany jego niskim poziomem gry. Nie miał szans.
- Poniekąd - przytaknąłem na jej pytanie, nie przerywając znaczącej wymiany spojrzeń z rywalem - Ludzie robią wiele rzeczy dla hobby.
- No a demony? - wtrącił Cillian podając Katherine dwie kostki cukru w kształcie serca i czterolistnej koniczyny
- Opróżniają cukiernice z serc i koniczyn. - wzruszyłem ramionami i zbiegłem do piwnicy, gdyż Katherine wcześniej przesłała mi myślową wiadomość.
"Wyluzuj, resztki na dole, czwarte pomieszczenie, po lewej od wejścia. Zapach i tak cię doprowadzi"
Jakbym nie wiedział.

Pomieszczenie było całkiem spore i znajdowało się w nim więcej drzwi niż na całych dwóch piętrach. Domyślałem się, że większość to pokoje na dokumenty, archiwa, wyselekcjonowane niemalże alfabetycznie, gdyż Katherine gardziła nieporządkiem w takich sprawach. Chociaż, nie byłem pewien czym teraz dokładnie się zajmuje i w jaki sposób i czy w ogóle potrzebuje do tego jakichś dokumentów. Była demonem.
Cóż, czyli znów musiałem czuć uniżenie wobec niej, dobrze, że chociaż w łóżku mogłem przejmować inicjatywę (xD, boże co za zbok z tego Jev'a). .
Zgodnie ze wskazówkami znalazłem, również po przyciągającej woni, lodówkę z krwią przelaną już do butelek po Cherry Coke. Lodówka wyglądała jak lodówka należąca do osoby z poważnym uzależnieniem i schizą na punkcie napoju. Moje oczy chłonęły widok przez kilka sekund, aż w końcu bez ogródek wlałem do gardła ciecz, która natychmiast je ogrzała. Sięgnąłem po kolejną butelkę, tym razem powoli delektując się niezwykłym smakiem.
Stałem przy otwartych drzwiczkach srebrzystej lodówki, w którym nikło odbijała się moja postać. Dostrzegłem drugą. Łypnąłem okiem przez ramię i zobaczyłem...córkę.

CHOLERA. JAKIM JESTEM NIEODPOWIEDZIALNYM RODZICEM!
- Nie zapytam co robisz bo nie jestem głupia. - dziewczynka zwinnie wskoczyła na blat znajdujący się obok magazynu na krew i wyciągnęła rękę po jedną z buteleczek. Moje oczy musiały być jeszcze większe niż zwykle, jak u chorego psychicznie. Cóż, nikt nie powiedział, że mam dobrze poukładane w głowie.
Wierzchem dłoni otarłem usta, z których zapewne wisiały skrzepy krwi.
- Wyglądasz śmiesznie. - przyznała i przechyliła zabawnie główkę, wyglądając jak mały ciekawski ptaszek. Miałem ochotę ją przytulić i powiedzieć jak wiele dla mnie znaczy, choć wcale się nie znaliśmy. Nieodpowiedzialny rodzic, to ja.
- Cóż, nie dorównuje ci urodą. - uśmiechnąłem się ciepło, a ona zmarszczyła brwi
- Podrywaj moją mamę, nie mnie, to na nią działają takie teksty. - komicznie udawała obruszoną, ale z jej różowiutkich warg nie znikał uśmiech. Wydawała się skłonna do ironii. Miałem przed sobą mniejszą wersję Katherine. W chwili gdy zastanawiałem się czy ma coś ze mnie, do pomieszczenia wparował Thomas.
- Tu mi uciekłaś. - zaśmiał się gardłowo, ale spoważniał gdy wyczuł moją obecność. Nigdy nie byłem z nim w lepszych relacjach niż tych na cześć i picie wódki. Ale nie czułem też by był moim przeciwnikiem. - Cześć, Jev - przywitał się i wyciągnął rękę do dziewczynki.
- Och, daj spokój. Nie jestem dzieckiem. - fuknęła na niego, patrząc na jego dłoń - Za to on jest. Opróżnia moją lodówkę. - splotła ręce na piersiach w geście rychłego obrażenia. - Bez pytania. - ciągnęła przechadzając się wokół mnie - Jak dzieciak. - pokiwała niedowierzająco głową
- Czyż to tortury uniemożliwiające mi zapoznanie się z tą uroczą młodą damą? - udałem czarującego, wchodząc w jej małą śmieszną gierkę.
- Jaką damą? - zachichotała
- Właśnie, jaką damą? - spytała Katherine pewnym krokiem wchodząc do pomieszczenia i opierając się o lodówkę z taką siłą, że się zachwiała. Lodówka, rzecz jasna. Zmierzyła mnie wzrokiem mówiącym "Chyba jej nie powiedziałeś?".
Przesłałem jej myślowe "Przecież nie jestem nieodpowiedzialnym rodzicem". Nie musiała wiedzieć, że Vivienne nakryła mnie na sączeniu krwi.
- Przyłapałam go na sączeniu krwi. - dziewczynka wskazała mnie palcem i uśmiechnęła się jak demoniczne dziecko. Którym z resztą była.
- Pozwoliła mi. - dodałem na swoją obronę, wskazując palcem Katherine, która wpatrywała się w naszą dwójkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Katherine?

piątek, 12 lutego 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a

Zacisnęłam usta w wąską linię.
- Tak, pewnie tak - przyznałam mu rację po chwili zastanowienia. - Jest bardzo spostrzegawcza, ale nie, aż tak, aby zacząć domyślać się, że przypadkowy facet może być jej ojcem.
- "Przypadkowy facet"? - fuknął, urażony.
- Wiesz o co mi chodzi. - Dobra, może faktycznie źle to zabrzmiało, ale nie miałam zamiaru tego przyznawać. - Po prostu... Może chodź ze mną, a ja przedstawię cię jako przyjaciela. Cóż, pewnie nie za bardzo mi uwierzy, kiedy poczuje twój zapach na mojej skórze, ale zawsze można spróbować. Uch, dzięki Bogu, że przestała tak szybko rosnąć rosnąć i rozwijać lepiej swoje zmysły, kiedy eliksir przestał działać.
- Jaki eliksir? - Zmarszczył brwi.
Pokręciłam głową.
- To teraz nie ważne. Myślę, że może później ci wszystko opowiem. A teraz chodź. - Wyciągnęłam w jego kierunku dłoń. Przyjął ją, patrząc się na mnie podejrzliwie, a ja tylko odpowiedziałam mu uśmiechem. - Mam teraz o wiele więcej super zdolności. I przenoszenie się to jedna z nich.
Za nim którekolwiek z nas zdążyło mrugnąć, pojawiliśmy się przed moim domem. Kompletnie rozkojarzony Jev cofnął się o kilka kroków, rozglądając się w okół siebie.
- Wow. Serio. Wow. - Najwyraźniej tylko tyle wpadło mu do głowy.
Jakiż on był rozkoszny. Jednak olałam go i ruszyłam w kierunku drzwi wejściowych, czując w nerwy skręcające się w żołądku. Ale nie było już wyjścia, kiedy chwyciłam za klamkę i nacisnęłam, starając się otworzyć drzwi. Niestety, były zamknięte. Przewróciłam oczami i otwartą ręką zaczęłam w nie walić.
- Pani Freydez! Rozmawiałyśmy o tym! - krzyknęłam.
- Nie moja wina, że coraz częściej przychodzą tu nieprzyjemne typy. - Zza drzwi usłyszałam sarkastyczny głos mojej jakże wspaniałej i kochanej gosposi. Po chwili usłyszałam szczęknięcie i drzwi się otworzyły, a ona spojrzała na znacząco.
- Te "nieprzyjemne typy" mają klucze, pani Freydez - odrzekłam, bezceremonialnie wchodząc do środka. W końcu to był mój dom albo tak przynajmniej sądziłam. Pani Freydez, Vivienne, Chris, a nawet Cillian bywali tutaj znacznie częściej. Ja rzadko miałam wolne, a Lucy wprost uwielbiał wyniki mojej pracy. 
- Bo rozdajesz je na prawo i lewo, Katherine - zauważyła, sugestywnie unosząc brwi.
Prychnęłam tylko w odpowiedzi i udałam się do kuchni.
- Dzień dobry. - Usłyszałam jeszcze, jak Jev mówi do pani Freydez i uśmiechnęłam się mimowolnie.
- Ty znowu tutaj? Po tym jak zostawiłeś moje dziewczynki? - żachnęła się i niemal wyobrażałam sobie, jak kręcąc głową wyszła do innego pokoju.
Ja tym czasem natknęłam się na Cilliana siedzącego w mojej kuchni i popijającego kawę. Rany, czy naprawdę musiał tutaj być? Widząc mnie, nie wykazał zbyt wielkiego entuzjazmu, tylko skinął głową w moją stronę i wrócił do czytania jakiegoś magazynu, który miał przed sobą.
- Mógłbyś chociaż wziąć sobie podkładkę - burknęłam, patrząc jak zostawia kawowe ślady na blacie.
- I tak nie ty sprzątasz - wzruszył ramionami. Przysiadłam się do niego i w tym momencie wszedł Jev, stając jak wryty na widok Cilliana i zaciskając gniewnie szczękę. Ten okazał odrobinę więcej szacunku, uśmiechając się do niego lekko i kiwając głową. - Pieprzyliście się?
- A przeszkadza ci to? - zapytałam, podbierając brodę dłonią.
- Skądże znowu - roześmiał się, popijając łyk kawy. - Tylko się pytam. Z grzeczności. Widzisz, jakim jestem dżentelmenem? Robię postępy.
- To nie było pytanie z grzeczności, tylko zwykła wścibskość. - Postanowiłam zmienić temat, ponieważ już stąd czułam, jakby Jev miał zamiar zaraz wybuchnąć. - Gdzie jest moja córka?
Wzruszył ramionami.
- Chyba gdzieś wyszła.
- Sama? - Gwałtownie się podniosłam do pionu, nadal siedząc.
- Nie, z Thomasem. Poszli na lody, tak sądzę. Powinni wrócić za jakąś godzinę - odpowiedział, śmiejąc się cicho z mojego napływu strachu. - Nie martw się, Kath. Nigdy bym jej nie puścił nigdzie samej. - Klasnął nagle w dłonie. - To co? Chcecie kawy?
- To mój dom - mruknęłam, ale i tak podeszłam do ekspresu.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

- Mocne wymagania. - skwitowałem ściskając szczękę - Nic się nie zmieniasz. - pozwoliłem sobie na miększy ton gdy Katherine uśmiechnęła się figlarnie, zapewne przywołując dawne wspomnienia, jak i te, które miały miejsce kilka sekund temu w łazience. Ona doprowadzała mnie do szaleństwa.
Jev, ogarnij się.
- Na ile lat wygląda? - zapytałem domyślając się, że wampirzy rozwój dziecka przebiega nieco inaczej od ludzkiego.
- Ma kilka miesięcy - zaznaczyła patrząc mi głęboko w oczy. "Kilka miesięcy - czas kiedy cię nie było".
- A wygląda jak nastolatka, pożycza twoje szpilki i lakiery do paznokci? - parsknąłem by rozluźnić sytuacje, jednak jej nie było do śmiechu, wbiła we mnie bardziej gniewny wzrok.
- Pożyczałeś od Kim stringi i szpilki? - wypaliła - To ty byłeś niedawno nastolatkiem - przypomniała mi unosząc palec wskazujący do mojego czoła.
- Owszem. - przytaknąłem gdy drasnęła moją skórę na głowie ostrym czarnym paznokciem. Wziąłem jej palec z mojego czoła i włożyłem go do ust, lekko podgryzając czubek.
Przewróciła oczami tak mocno, że zdziwiłem się, że jej nie wypadły, choć widziałem jej podniecenie.
- Transwestyta. - sarknęła drażniąc moje podniebienie - Jak sześciolatka. - powróciliśmy do poważnej rozmowy dotyczącej naszej córki. Mojej córki. Mojego dziecka. - Jest bardzo inteligentna.
- Jak bardzo?
- Nie zagniesz jej.
- W takim razie sama się domyśli kim jestem.

Katherine?

środa, 10 lutego 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a

Nie czułam się, jakbym miała się zaraz zarumienić, ale bez wątpienia było mi niezręcznie, kiedy wychodziłam z koszmarnie urządzonej toalety do jeszcze gorszego wnętrza lokalu z pogniecioną sukienką i zmierzwionymi włosami. Jedna z młodych klientek rzuciła mi figlarne spojrzenie, doskonale domyślając się, co przed chwilą się działo. To jedno niewinne spojrzenie wystarczyło, bym obrzuciła ją spojrzeniem a'la Katherine Aristow i mocą odcięła jej dopływ powietrza do płuc. Kiedy prawie upadła na podłogę, charcząc i trzymając się za gardło, ponownie przywróciłam jej zdolność oddychania. Uśmiechnęłam się z wyższością przechodząc obok jej beznadziejnej egzystencji i kierując się ku wyjściu.
Jev naturalnie, całkowicie zadowolony, niczym dziecko na Boże Narodzenie, nie zwrócił zbytniej uwagi na dziewczynę, podążając za mną wiernie. Ten jego szeroki uśmiech przypomniał mi, że wciąż był mężczyzną, a ja naprawdę potrafiłam doprowadzić mężczyzna do bezgranicznego szczęścia.
- Nie szczerz się tak - fuknęłam na niego. Nie wydawał się tym zbytnio przejęty. - Mówię poważnie, uspokój się. Ciągle mam ochotę przebić cię kołkiem.
- Wątpię, żeby kiedykolwiek ci to przeszło - powiedział, patrząc się na mnie, jakby był wszechwiedzący. 
Prychnęłam.
- Nie ma żadnego "kiedykolwiek", Jev. Nie zmieniłam zdania. Nie chcę cię w swoim życiu - odparłam całkowicie poważnie. Na tyle, by jego uśmiech wreszcie zgasł. To sprawiło, że coś ścisnęło mnie w żołądku. Mimo wszystko, wolałabym, żeby był szczęśliwy.
- Dlaczego? - lekko zacisnął dłonie w pięści.
- Ponieważ wszystko wydaje się być teraz takie... Może nie idealne, ale na pewno poukładane. Z tobą nigdy, by mi się to nie udało. Prędzej czy później, ponownie coś rozdzieliłoby nas. Ja mogłabym to jeszcze przeżyć, ale ona... - jęknęłam cicho na tą myśl.
- Może nasz związek nie polega na odchodzeniu, tylko na ciągłym wracaniu? - Podszedł o krok bliżej z pełną pewnością swoich słów na twarzy. - Proszę, przemyśl to. Ale na razie...
Nie musiał kończyć, wiedziałam czego chce.
- Ma na imię Vivienne. I możesz ją poznać, ale dopóki wszystkiego sobie nie poukładam, nie chcę, żeby wiedziała, iż jesteś jej ojcem. 

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Nie oczekiwałem tego. Tak nagłego przejścia z jeden stan bytu w drugi.
Gdy Katherine przyłożyła dwa palce do mojego czoła, przywołując mi natychmiastowo wszystkie wspomnienia, sądziłem, że zaleje mnie cała fala informacje, ale one po prostu powróciły na swoje miejsce. Poczułem jednak większą siłę i brak uniżenia wobec niej. Byłem wampirem.
Kiedyś było to dla mnie najgorsze przekleństwo, pragnąłem być dobry i szukać zbawienia świata dla wszystkich, ale wkrótce pogodziłem się z moim losem. Widocznie tak już musiało być. Pragnienie krwi oraz mordu na niewinnych zawsze mogłem w sobie uciszać, ale prawdziwej twarzy nic nigdy nie może zatuszować.
Byłem więc pomiędzy dobrem, a złem. Krokiem w całkowitą stronę ciemności, bez człowieczeństwa i jakichkolwiek dobrych uczuć. Od tego utrzymywało mnie moje uczucie do Katherine oraz naszej córki, której jeszcze nie było mi dane poznać.
Otworzyłem oczy, patrząc na świat, znów swym dawnym poglądem i uśmiechnąłem się. Miałem w oczach łzy szczęścia i czułem, że wreszcie wszystko jest na swoim miejscu
Byłem świadom żalu jaki Katherine żywiła do mnie, nawet jeśli zaprzeczyła uczucie nienawiści, z pewnością, jak ją znam, powtarzała sobie jak mantrę "Nie nawidze tego dupka".
- Żadne wzniosłe słowa nie wyrażą tego co teraz czuję. - zabrałem głos pierwszy, czując się zarówno żywiej jak i martwo. To było tak cholernie absurdalne. - Ale czuję, że mogę wszystko. - wyszczerzyłem kły - kły! - w uśmiechu i z większą pewnością niż dotychczas, zbliżyłem się do mojej ukochanej. Wziąłem jej twarz w dłonie i lekko pogładziłem jej alabastrowe policzki, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Widziałem, że walczy ze sobą, że chce mnie odepchnąć, ale mimo wszystko czuje się tak jak ja. Staliśmy w obliczu szczęścia, nie powrotu do normalności, bo takowej nie było, ale mogliśmy czuć się dobrze ze sobą.
Złożyłem pocałunek po kolei na jej czole, policzkach i skroniach, które przymknęła, trochę się rozluźniając. Wciągnąłem jej zapach, starając się jak najdokładniej wychwycić wszystkie wonie. Pierwsze co wyczułem to zapach męskich perfum Cilliana. Poczułem ukłucie zazdrości, tak właściwie nie ukłucie, a rozzłoszczenie. No cóż, odpłaciła się nadobnym za ten żałosny list, w którym nie mogłem nawet wyznać prawdy.
- Pieprzyć to wszystko - warknąłem ukazując kły. Pocałowałem ją. Z początku delikatnie, później coraz bardziej zachłannie. Przygryzając jej dolną wargę, przesunąłem dłonie na jej pupę tak by podsadzić ją by oplotła zgrabnymi nogami mój pas. Nie liczyło się to, że staliśmy pośrodku brudnego pubu, w którym przed paroma minutami miał miejsce Niezwykły Cud Narodzin mojej ludzkiej przyjaciółki, ani to, że po drugiej stronie barmanka wciąż lizała się z jakimś pijanym gościem. Liczyło się tu i teraz.
Katherine?

Od Katherine - CD historii Jev'a

Mimo, iż wmawiałam samej sobie, że nie obchodziło mnie już, z kim Jev sypiał, poczułam niekontrolowaną ulgę, dowiadując się, że dziecko nie jest jego. Hm, kogo ja chciałam oszukać? Byłam piekielnie zadowolona, że mimo tego, iż nie byliśmy już razem, nie znalazł sobie innej partnerki. W przeciwieństwie do mnie. Na swoje usprawiedliwienie mogłam dodać tylko, że byłam na niego wściekła. Głównie dlatego, że nie znalazł sposobu, by być ze mną w tych chwilach, kiedy byłam pewna, że umrę i zniknę doszczętnie z tego świata. W chwilach, kiedy rozpaczałam, ponieważ musiałam oddać swoją małą córeczkę, aby nie narazić jej na niebezpieczeństwo. To nie Christopher powinien wtedy przy niej być, tylko Jev. Powinien być też przy mnie.
Pewnie, wszystkie skutki tego, co się stało nie zależały od niego. Mogłabym się założyć, że naprawdę chciał do mnie wrócić. Ale znałam go i wiedziałam, że był silny. Na tyle silny, by dać mi jakiś znak, że ciągle mnie kocha i chce wrócić. A co dostałam? Głupi list, nie wyjaśniający prawie niczego.
- Mogłabym po prostu przywrócić ci wspomnienia. Moja moc jest wystarczająca. - Prawie nie usłyszałam własnych słów, wychodzących z moich ust. W środku czułam niezłe zagmatwanie uczuciowe, które sprawiło, ze z podwójną siłą je od siebie odepchnęłam, by na ich miejsce mogła wstąpić zimna obojętność.
- Dlaczego tego nie zrobisz? - zapytał, nieco głośniej. Patrząc na niego wiedziałam, że coś wie. Coś pamięta. Nie byłam tylko pewna, co. Niczego już nie byłam pewna.
- Nie zrobię tego - odpowiedziałam szybko, kręcąc głową. Nie była to nagła decyzja. Zadecydowałam już o tym w dniu, w którym spotkałam go śmiertelnego i bez pamięci. Miałam miesiące na rozmyślenie się, ale tego nie zrobiłam. Być może było to głupie i samolubne, ale wydawało mi się, że życie bez niego będzie znacznie łatwiejsze. Czy się myliłam? Pewnie, ale za nic nie chciałam się do tego przyznać. Coś powstrzymywało mnie od podjęcia tego kroku, który ponownie wywróciłby życie nie tylko moje, ale teraz i Vivienne. Być może potrzebowała ojca i być może na poznanie go nigdy nie było za późno, ale bałam się, co z tego dalej wyniknie. Naprawdę byłam paskudnym tchórzem. Albo po prostu nie chciałam ranić córki.
- Dlaczego? - W jego głosie pobrzmiewała irytacja. Bez wątpienia nie liczył na taką odpowiedź, ale nawet gdybym postarała się mu wytłumaczyć moją sytuację, wiedziałam, że ciągle będzie nalegał. 
- Ponieważ tu nie chodzi już tylko o mnie - powiedziałam ściśle, dalej milcząc. Naprawdę nie musiał wiedzieć wszystkiego.
- Proszę cię. Co mogłem takiego zrobić, że teraz tak bardzo mnie nienawidzisz?
- Nie nienawidzę cię - odparłam, za nim zdążyłam się powstrzymać. - Kocham cię i to jest moim błędem.
Zaczerpnął powietrza. Zauważyłam, że często to robił, lecz było to całkowicie naturalne. Teraz był człowiekiem. Musiał oddychać, jeść, popełniać błędy. Ale ja również je popełniałam. Nie byłam tak idealna, jak niektórzy usilnie starali się mnie opisywać. A on w głębi duszy wiedział o tym i mimo to ciągle mnie kochał, czego naprawdę nie rozumiałam.
- Czy jeśli bym to zrobiła, to mógłbyś mi obiecać, że zostawisz mnie w spokoju? - spytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź na to pytanie.
Pokręcił przecząco głową, potwierdzając moją tezę. 
- Pewnie bym nie potrafił. - Przymknął na chwilę powieki, a kiedy ponownie je uchylił, jego oczy były pełne zdecydowania. - To moje wspomnienia. Zasługuję na to, by wiedzieć, mimo wszystko.
Pierwszy raz od wielu miesięcy poczułam taką niepewność. Oczywiście, że miał rację. To, aby odzyskał wspomnienia nie było moją decyzją. Po chwili zastanowienia uśmiechnęłam się lekko. 
- Czym jest życie bez ryzyka? - Mówiąc to, przyłożyłam mu dwa palce do czoła, tym gestem oddając mu dawno utraconą część siebie. 
Teraz mogłam być już tylko ofiarą podjętych przeze mnie decyzji.

Jev?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Nie wiedziałem co robić. Wydawało mi się, że byłem jeszcze bardziej roztrzęsiony od aktualnie rodzącej młodej dziewczyny, której przy porodzie pomagała dziwna kobieta.
Nie powinienem w takiej chwili, ale porównywałem je do siebie. Kim była..ciepła. Troszczyła się o innych. Katherine na taką nie wyglądała. Przybierała maskę chłodnie opanowanej, lecz podejrzewałem, że tak naprawdę wszystko w niej wrzy. Pragnienie zemsty na kimś kto ją skrzywdził było ograniczane przez ból jaki wtedy doświadczyła. Nie miałem pojęcia dlaczego zacząłem analizować ją w takiej chwili. Może dlatego, że okazała żal, do którego pozornie nie była zdolna?
Gdy Kim wystękała przez urywane oddechy pytanie do Katherine, a ta odpowiedziała twierdząco, zmiękłem. I nagle znalazłem się w pokoju pełnym luster.
Sprawiało to iluzję, czegoś co już zobaczyłem. Byłem pewien, że się nie mylę.
Podchodząc kolejno do luster ułożonych w odległości niecałego metra od siebie, zauważałem pewne postaci. Przyglądałem się temu z zaciekawieniem, choć te osoby mnie przerażały. Pragnąłem wrócić do mojej przyjaciółki i pokrzepić ją w tej trudnej chwili, ale to było silniejsze.  Byłem bliski prawdy o sobie. Prawdy, którą ktoś chamsko przede mną zataił.
W pierwszym lustrze odbijał się chłopak o takich samych oczach jak moje, ale młodszej twarzy i lżejszej posturze. Ubrany był w białą koszule zapinaną na guziki oraz brązowe, wyglądające na stare i przetarte spodnie. Był pochylony nad koszem jabłek.. Nad nim stał grubawy mężczyzna zadający mu uderzenia narzędziem podobnym do bicza.
Zaczęło do mnie dochodzić, coraz więcej i więcej. Przypominałem sobie o moim pochodzeniu, dzieciństwie, którego nie spędziłem beztrosko, a zaganiany do pracy bądź czasami zmuszony do kradzieży.
W następnym był starszy już chłopak - również ja - któremu oczy robiły się radośniejsze na widok smukłej dziewczyny o włosach w odcieniu złocistej pszenicy. Spędził(em) długie miesiące nad usiłowaniem wyznania jej miłości.
Lustro numer 3 ukazywało tego samego chłopaka, nawet w tym samym stroju, wijącego się z bólu podczas przemiany.
W tym momencie odsunąłem się od lustra, wpadając na przeciwległe.
- Cholera. - zakląłem czując jak połamane szkło wbija się w moje łopatki.  Sporo się wygimnastykowałem by je wyciągnąć. I znów je poczułem. Tym razem na całej powierzchni ciała. Nie musiałem już podchodzić do luster aby zobaczyć kolejne etapy mojego życia. Już to wiedziałem. Byłem trzy wiecznym..wampirem, który nie mógł odnaleźć szczęścia w życiu, aż do czerwcowego popołudnia, które spędzał nieopodal wieży zegarowej w Londynie. A jego uwagę przykuła tam...Katherine Aristow, przywódczyni klanu wampirów.
Zalała mnie fala poczucia winy. Już nie zastanawiałem się nad tym jak to się stało, dlaczego nie jestem już wampirem. Domyślałem się, że wspomnienia wrócą do mnie za jakiś czas i będę świadom siebie i swojego bytu. Snułem myśli nad tym co ona musiała teraz czuć i przez ten cały czas kiedy nie byłem obecny w jej życiu.
Bo wiedziałem, że jest do tego zdolna. Katherine Aristow nie robiła niczego z nieszczerych pobudek. Zapragnąłem to wszystko naprawić, ale jednocześnie czułem się nic niewarty. Wciąż pozostawałem człowiekiem. Moja postać nie mogła wrócić do mnie tak łatwo. Musiałem coś zrobić, aby przywrócić szczęście choć jednej osobie.

Powróciłem. Okazało się, że nie było mnie przez ułamek sekundy, w którym patrzyłem niemo na Katherine,  klęczącą nad rozłożonymi nogami Kim. Zdziwiłem się, że takie rozszerzenie nóg jest w ogóle możliwe. Widziałem, że świetnie sobie radzi z tą sytuacją, w przeciwieństwie do personelu. Postarałem się również być bardziej spokojny. Ona wiedziała co robi.
Wciąż byłem oszołomiony, ale przykląkłem również nad Kim i chwyciłem ją za rękę, szepcząc słowa otuchy. Jednak cały czas wpatrywałem się w cały czas opanowaną Katherine.
Bo kilku minutach darcia się w niebo głosy, usłyszeliśmy płacz dziecka.
- Dziewczynka. - powiadomiła zebranych Katherine, trzymając małą w dłoniach. - Jest słaba. Nie przeżyje jeżeli karetka nie zjawi się lada moment.
- Musi. - zapłakała Kim i wyciągnęła ręce, chcąc ją wziąć.
Katherine przycisnęła niemowlę do siebie, karcąc wzrokiem świeżo upieczoną matkę.
- Nie. - powiedziała tylko - Czekamy na karetkę. Nie może się zmienić jej temperatura ciała.
Kim nie protestowała, choć po jej policzkach zaczęło spływać jeszcze więcej łez niż podczas wydawania dziecka na świat.
Napiętą ciszę przerwał alarm nadjeżdżającej karetki.
- Ekspresowe tempo. - pochwaliła ich Katherine, posyłając pełne dezaprobaty spojrzenie, każdemu z ratowników.
Wzięli Kim na nosze, a dziecko zabrali do inkubatora.
- Jedziemy do szpitala św. Tomasza - oznajmił ratownik, którego wszyscy odprowadzali wzrokiem, wciąż nie mogący pojąć tego, że zobaczyli cud narodzin w zapchlonej knajpie. A to ci ironia losu.

- To chyba koniec mojej roboty. - podsumowała Katherine, znów usiłując przyjąć pokerową twarz. Była też rozdrażniona, jak przed piętnastoma minutami. - Na mnie czas, jedź do św. Tomasza zobaczyć dzieciaka. - prychnęła
- Dziękuje - puściłem mimo uszu jej uwagę - Nie musiałaś.
Nic nie odpowiedziała, przez chwilę wpatrywała się w moje oczy, jakby na coś czekała. Były piękne, niczym szafirowe kamienie szlachetne, uśmiechnąłem się lekko na wspomnienie, które ceniłem.
Trwaliśmy dośc długiej ciszy, jednak czułem, że mógłbym tak spędzić następny wiek i nie mogłoby mi się to znudzić. Ale ona była..kimś więcej.
Przerwałem smutne rozważania.
- Tak czy inaczej, jeśli Kim się nie rozmyśli, a z tego co widziałem na tych dramatycznych filmach, to matki zatrzymują dziecko przy sobie.
- Nad czym miałaby się rozmyślić? - spostrzegłem, że nie dokończyłem zdania, a ona wyczuła niezgodność.
- Nad adopcją. Jakieś bogate małżeństwo oferuje jej pieniądze oraz opłatę czesnych za przyznanie im praw. Domyślasz się czemu to robi. - wzruszyłem ramionami
- Nie chcesz tego dziecka?
Spojrzałem na nią niedowierzająco. Jak mogła myśleć, że byłbym w stanie zbliżyć się do innej kobiety, kiedy to ona była centrum wszystkiego, co teraz widziałem. Miałem jednak na uwadze, że przez jakiś czas w ogóle o niej nie myślałem i była mi obca. Wtedy było całkiem dobrze, bo nie miałem obowiązku walczyć z dobrem i złem, ale teraz sytuacja się zmieniała.
- To nie moje dziecko. - podkreśliłem starannie każde słowo - A Twój przejaw dobroci pokazał mi kim jestem naprawdę, więc usiądź tu i powiedz mi jak mam odzyskać siebie.

Katherine?