- Też słyszałam co mówiłeś Smithowi - zaczęła dziewczynka. Zanim jeszcze dobrze nie wyszliśmy z domu, podjęła temat, który potem miał przejść w niewygodne dla mnie pytania.
- I sądzę, że gadasz bzdury. - powiedziała prosto z mostu szukając mojego wzroku. Nie przeszkadzało jej to, że jestem kilka głów od niej wyższy. I tak chciała patrzeć mi w oczy podczas rozmowy. Musiałem więc mocno się schylać by rozmawiać z nią w sposób tak 'dojrzały'. - Bo ja nie chce żeby mówił mi komplementy.
- Nieprawda. - zaprzeczyłem od razu - Twoja mama też nie chce, a jednak je przyjmuje.
- Nie od byle kogo. - odpowiedziała próbując wwiercić spojrzenie swych niebieskich oczu w moją duszę.
Wyprzedziła mnie kilka kroków pokazując drogę do centrum. Aż tak nie byłem tu nieobeznany. Chciałem jej powiedzieć, że znam miasto jak własną kieszeń, ale wiedziałem, że pośle mi to powątpiewające spojrzenie, mające mówić "Nie lepiej niż ja", więc nie próbowałem sprzeczać się z Wszechwiedzącą Diaboliczną Sześciolatką.
Miałem plan. Miałem wszystko zaplanowane. Ale nie! Wpakuj mi WDS (Wszechwiedzącą Diaboliczną Sześciolatkę) na zakupy, kiedy ja chce przygotować, kupić coś na ten wyjątkowy dzień. Nie mogę przecież na oczach własnej córki kupować prezentu dla jej matki. Właśnie, brzmi to zupełnie absurdalnie, bo potocznie jest to aż wskazane.
- Kupujesz coś Katherine? - zagadnęła mnie gdy byliśmy w centrum handlowym, do którego mnie zaciągnęła, gdyż zobaczyła "prześliczną" parę iście różowych bucików, kosztujących jedynie 2 i wiele zer, które nie będąc po przecinku, zaskoczyły mnie jeszcze bardziej. Jakim cudem tak małe buty kosztują tyle kasy?
- To sklep dla elity. - mruknęła w odpowiedzi na moje niezadane pytanie
- Powiedziałbym, że bogacze to snoby.
- Bo są. Ale sam nim jesteś, nieprawdaż?
- Prawdaż - przytaknąłem, przyjmując jej dłoń, a ta zaczęła ciągnąć mnie w kierunku wystawy.
Wychodziliśmy ze sklepu nie z jedną torebką, a z kilko nastoma, a tak właściwie ja, bo Viv skłonna była trzymać jedynie swoją nową torebeczkę wielkości, przyrzekam, ptasiego piórka.
- Czy przypadkiem nie powinnaś nazywać Katherine mamą? - przypomniałem sobie jej wcześniejsze pytanie
- Oczywiście - przytaknęła szczerząc kiełki w uśmiechu
- Uważaj - postukałem w swoje kły. - Gdy nad tym panujesz wychodzą siłą woli. Gdy nie, po prostu za każdym uśmiechem.
- Nie dopracowałam tego jeszcze. Katherine... - zaczęła się poprawiac gdy posłałem jej znaczące spojrzenie - Mama mi to mówiła, ale nie jest w stanie tego pokazać. Nie jest taka jak ja. Jest o wiele silniejsza.
Zdawałem sobie sprawę, że WDS czyli Moja Córka była bardzo spotrzegawczym dzieckiem, mimo, że miała zaledwie kilka miesięcy.
- Leci na ciebie.
- Skąd wiesz?
- Bo wiem. - odparła tym niezwykle wyjaśniającym wszystko typowym dla każdego dzieciaka powiedzonkiem. Jednak było w niej coś z dzieciaka. I to bardzo dużo.
Rzecz jasna zostałem ponownie zaciągnięty do kolejnego z sklepu. Tym razem ze słodyczami.
Viv zażyczyła sobie paczkę dlugich tęczowych lizaków i pudełko czekoladek w kształcie serca.
- Nie zadowoliłabyś się kwiatkiem? - podsunąłem, przypominając sobie sytuacje ze Smithem.
- Wierzysz w Boga? - odparła świdrując mnie wzrokiem
Chciałem podać dobry przykład i odpowiedzieć, że tak, ale z drugiej strony byliśmy stworzeniami nocy, wysysającymi krew z niewinnych ludzkich ofiar. Czy Bóg pozwoliłby nam na istnienie wśród swych Dzieci?
- Skoro istnieje Szatan to czemu nie Bóg? - odpowiedziałem zamiast tego
- Nie o to pytałam. Podaj konkretną odpowiedź - zażądała władczym tonem Zdesperowanej Diabolicznej Sześciolatki. Kasjerka spojrzała na mnie niepewnie.
- Nie. - odparłem po dłuższej chwili namysłu
- Więc czemu wierzysz w cuda? - parsknęła odbierając bombonierkę od ekspedientki. - Dziękuję. - uśmiechnęła się rozkosznie i uspokajająco, a ja obserwowałem jej kły. Nie wysunęły się, a ona wiedziała, że to zrobię. Spryciara. - Mamy w domu całą kwiaciarnię - nadąsała się nie wiadomo czemu.
Po centrum chodziło całkiem sporo ludzi, kupujących serduszka i inne upominki dla swoich drugich połówek. Wtem zza rogu wyłoniła się przeraźliwie chuda dziewczyna o długich jasnych włosach splecionych w warkocz, prowadząca wyglądający na stary i uszkodzony, wózek. Dziecko leżące we wózku darło się w niebo głosy, zwracając uwagę wszystkich spacerujących po sklepie.
Przyjrzałem się jej twarzy i momentalnie zastygłem.
- Cholera. - zakląłem cicho, a Viv zmarszczyła brewki, najpewniej już mając ochotę mnie upomnieć o przeklinaniu w obecności dzieci. Jakby się uważała za dziecko.
Nie mogłem zwiać, chociaż miałem na to ogromną ochotę. Co miałem jej powiedzieć?
Zamiast tego zastawiłem jej drogę, a ona spojrzała na mnie spod kaptura swojej burgundowej parki, w której chodziła już piątą zimę. Pierwsze chyba mnie nie rozpoznała, ale z mijającymi sekundami jej wyraz twarzy nabierał ostrych rysów.
Ułożyła usta, tak jakby miała wykrzyczeć mi najgorsze przekleństwa w twarz. Rzuciła okiem na stojąca obok mnie dziewczynkę i chyba tylko ze względu na nią, powstrzymała się.
- Cześć, Jev. - przywitała się suchym tonem głosu, manewrując wózkiem w prawo i lewo, choć jej starania z góry były skazane na porażkę. Stałem jak skała w wąskim przejściu, mieszczącym już tylko nas, bo ludzie szybko uciekali od punktu Największego Płaczu. Niemowlę wciąż nie przestawało płakać.
- Kim - powiedziałem przepraszająco, jakby to mogło wszystko załatwić. Byłem świadom swojego błędu, tego, że ją zostawiłem w jednym z najważniejszych momentów jej życia, a przyrzekałem stanowić zawsze i wszędzie jej wsparcie. - Przepraszam.
- Jev, nie ośmieszaj się. Zniknąłeś kiedy najbardziej cię potrzebowałam - gdzies to już słyszałem. Och, tak, zostawiłem również moją narzeczoną, która ma do mnie ten sam żal. Czy to jakaś klątwa?
- Wiem.. przyjaciele tak się nie zachowują - przyznałem jej racje, kompletnie nie wiedząc co powiedzieć.
- Może nie jesteśmy przyjaciółmi. Nawet na pewno. - warknęła i przeszła do nucenia kołysanki, mającej uspokoić to rozwrzeszczane dziecko. W przeciwieństwie do Kim było bardzo hałaśliwe. Chociaż ona teraz wyglądała jakby miała ochotę pójść w ślady niemowlaka i również zacząć sie drzeć na środku ulicy.
- Jesteś fatalną matką. - odezwała się Viv przerywając nam rozmowę - Więc idźcie pogadać, a ja uspokoję Louise.
Kim, która początkowo gniewnie marszczyła brwi podczas monologu sześciolatki, aktualnie wyrażała zdziwienie, które wręcz ją poraziło.
- Skąd wiesz jak się nazywa? - zapytała schylając się do Viv, która wbiła w nią tak intensywne spojrzenie, że ta natychmiast odwróciła wzrok. Nie robiła tego celowo. Po prostu była inna niż wszystkie dzieciaki. Potrafiła onieśmielić i wzbudzić respekt.
- Bo wiem. - wzruszyła ramionami i podeszła do wózka, wspinając się na palcach. Połozyła małą dłoń na jeszcze mniejszym czole dziecka i zaczęła nucić piosenkę, przy której i ona niemal się rozpływała. Poskutkowało. Maluch zasnął. - No idźcie - wygoniła nas ruchem dłoni, a sama wyjęła pudełko z czekoladkami, czytając ich skład jakby to była najbardziej pochłaniająca rzecz. Widziałem, że odsłoniła włosy, zakładając je za ucho, tak aby słyszała o czym rozmawiamy. Ech. Musiałem się liczyć z jej temperamentem. Katherine powoli ją psuła. Chociaż to 'zepsucie' mogło okazać się naprawdę przydatną cechą w życiu.
- Wyjaśnisz mi to? - zaraz po oddaleniu się, Kim wyciągnęła paczkę papierosów Marlboro i odpaliła jednego. - Nie patrz tak - mówiła wciągając dym - Mam dużo stresu. Jak już chyba zauważyłeś. Chyba, że byłeś tak zajęty... ZARAZ CZYM BYŁEŚ TAK ZAJĘTY! - mówiła, a łzy leciały jej curkiem.
- Nie pal. - zakazałem dziewczynie, wyciagając jej spomiędzy palców papierosa. - To szkodzi mleku.
Prychnęła. Jej spojrzenie stwardniało jeszcze bardziej gdy sam wciagnąłem dym, po chwili wypuszczając szary dym w różne kształty.
- Ja nie karmię mlekiem - wzruszyłem obojętnie ramionami. Ja karmię SIĘ krwią.
- Sądziłam, że nie jesteś taki.
- Zmieniłem się.
- W przeciągu dwóch dni w aroganckiego narcystycznego dupka, przechadzającego sie po mieście z wybitnie przemądrzałą sześciolatką?
- Coś w ten deseń. - przytaknąłem - Wiem jak to brzmi, ale naprawdę to była sprawa życia i śmierci.
- Ta laska. - domyśliła się - Widziałam jak na nią patrzyłeś. Ściskając moją dłoń, pokrzepiając mnie podczas gdy wychodziło ze mnie dziecko - z wściekłością wskazała na wózek i uśmiechającą się do nas Viv - Ty myślałeś o niej.
- Przykro mi.
- Wcale nie jest ci przykro. - krzyknęła po raz kolejny i wymierzyła mi siarczysty policzek, dodatkowo chacząc paznokciami o moje skronie.
Nie drgnąłem ponieważ nie zabolało. Byłem przepełniony ludzką krwią, którą uodporniła mnie na wszelkie urazy. Przez dosłownie dwie sekundy z ran wyoranych paznokciami leciała krew. Zdążyło spaść zaledwie kilka kropli i już nie było śladu.
Kim patrzyła na to z niedowierzaniem mieszanym ze złością, towarzyszącą jej, wydaje mi się, od porodu.
- Czym ty jesteś? - zapytała z niesmakiem
- Jeśli chcesz wiedzieć nie awanturuj się na środku ulicy - ostrzegłem ją chwytając za nadgarstki - Zadzwonię do ciebie i dam ci czas na ochłonięcie.
- Nie potrzebuje go - prychnęła, wyszarpując się
- Ochłoń - kazałem używając perswazji. - Idź do domu, zbierz się w całość, nakarm dziecko, nie pal i odbierz telefon gdy będę dzwonił.
- Pójdę do domu, zbiorę się w całość, nakarmię dziecko, nie będę palić, odbiorę telefon gdy będziesz dzwonił. - powtórzyła jak w transie
- I?
- Ochłonę.
- Co to miało znaczyć? - spytała Viv, gdy szliśmy drogą powrotną do domu. - Czemu ją zahipnotyzowałeś?
- Bo mi na niej zależy.
- I temu ją hipnotyzowałeś i zachowywałeś się jak palant, zamiast powiedzieć prawdę?
- Miałem jej powiedzieć, że jestem wampirem i mam.. - urwałem w połowie zdania, gdyż kończyło się ono na "mam wampirze dziecko i demoniczną narzeczoną". - Wampirze sprawki? - ułożyłem dokończenie bez konkretnej składni. - Utrzymujemy to w tajemnicy, czyż nie? - przypomniałem jej, nie będąc pewien wpojonego jej wampirzego regulaminu.
- Tak. - odparła tonem, który miał sprawiać wrażenie przekonującego, ale wyglądała jakby miała jakieś wątpliwości.
- Wracaj, mama się będzie niecierpliwić.
- Możemy ją nazywać Katherine. - zaproponowała uśmiechając się, tym razem z widocznymi śnieżnymi kłami - Czego mama nie słyszy to się nie liczy. - poklepała mnie po biodrze.
Chciałem zapytać skąd wie czy nas nie podsłuchuje, skoro ma taką moc, nawet w odległości wielu kilometrów, ale znałem odpowiedź. Była typowa i tak wiele wyjaśniająca.
- Jak dorośniesz to porozmawiamy - mrugnąłem - Muszę gdzieś wyjść.
- Byliśmy. Czemu nie załatwiłeś tego teraz? - dopytywała się
- Nie wierzę w twój brak tendencji to plotek. Dziś są Walentynki, a twoja mama na mnie leci, a ja lecę na nią.
- Och, rozumiem. - w jej oku pojawił się porozumiewawczy błysk. Posłusznie pomaszerowała do domu, a ja stałem jak słup odprowadzając ją wzrokiem do samych drzwi, aby mieć pewność, że nie zboczyła z żadnej ścieżki.
W końcu byłem odpowiedzialnym nieodpowiedzialnym rodzicem.
Katherine?