Obecność dwudziestu pięciu
zbłąkanych dusz nie przytłaczała mnie, tak jak powinna. Dusze płakały i błagały
o litość, modląc się coraz głośniej i głośniej. Moje serce, jednak nie znało
litości i… Zaraz. Dwudziestu pięciu? Ale jak to dwudziestu pięciu?
- Rany – jęknęłam i policzyłam
wszystkie róże od nowa, a potem jeszcze raz. – To niemożliwe przecież. Ale jak?
– mruczałam do siebie pod nosem, obchodząc cały czas dookoła wszystkie
dosłownie przeklęte kwiaty, które zachęcały swoją czerwienią do ukłucia się.
Jednak jeśli ktoś, by to zrobił, ciążyłaby na nim okropna klątwa, której nic
nie mogło złamać, nawet ja. Oczywiście, działała tylko na śmiertelników. – Było
ich dwadzieścia sześć! Na pewno!
- Co się stało? – usłyszałam obok
siebie głos Vivienne i obróciłam się gwałtownie. Stała sobie, obserwując moje
poczynania i jednocześnie zachwycając się pięknej otaczającego jej ogrodu.
Trzeba było przyznać, że faktycznie mój ogród przez lata stał się niezwykły i wręcz
magiczny. Szkoda tylko, że magia, która tu panowała, była czysto czarna. – Tu jest
cudownie, tak poza tym.
- Tak, wiem. I nie, nic się nie
stało – uśmiechnęłam się nerwowo, popychając ją lekko w kierunku domu. – Idź,
zobacz, gdzie się podział Christopher.
- Mamo… Wujek pojechał do domu
kilka godzin temu – zauważyła, a ja prawie trzepnęłam się po głowie. Doprawdy,
moja głupota nie znała granic. – Powiedz mi. Co się dzieje?
- Nic – oznajmiłam, trochę zbyt
ostro, ale Viv nawet się nie skrzywiła. – Przepraszam, kochanie. Jestem po
prostu zestresowana… - nagle ucięłam i spojrzałam jeszcze raz na kwiaty. –
Kurwa – tym razem dziewczynka się skrzywiła, a ja uświadomiłam sobie, że
powiedziałam to na głos. Oczywiście, niezbyt się tym przejęłam, bo miałam inne
zmartwienia. Już wiedziałam, jakiej zbłąkanej duszyczki mi tu brakuje.
Udało mi się. Po kilku godzinach
męczącego siedzenia i gapienia się w ścianę, wreszcie mi się udało. Ta durna
dziwka, na którą inaczej można było mówić Shevy, ale raczej zostanę przy durnej
dziwce, uciekła w jakiś sposób, ale nadal była ze mną w powiązana. Dlatego po
tym czasie, osiągnęłam pełne skupienie i moja więź z nią sprawiła, że już dokładnie
wiedziałam, gdzie jest. A konkretnie w Eastbourne. Wstałam i ruszyłam do drzwi.
Nie mogłam jej tego darować.
Christopher został z Vivienne, a
ja wreszcie mogłam zemścić się na tej suce. Ale nie, najpierw musiałam się
dowiedzieć, jakim, kurwa, cudem udało jej się uciec i przemienić z powrotem z
wampira, człowieka czy czymkolwiek teraz była.
Podróż nie trwała tak długo, jak
powinna, ponieważ dosłownie wcisnęłam gaz do dechy. Policja zatrzymała mnie
zaledwie trzy razy, ale zbyłam ich moim demonicznym spojrzeniem. Dopiero w
połowie podróży zauważyłam, że mam towarzystwo.
- To kogo jedziemy zabić? –
odezwał się uszczęśliwiony Mort.
Westchnęłam. Pieski siedziały
obok, magicznie zmniejszając się do takich rozmiarów, by mogły zmieścić się ze mną
w Mc’u, który miał niezwykle małą przestrzeń.
- Torturować – poprawiłam go z
nikczemnym uśmiechem. – A potem zabić.
- Super – oznajmił Tenebris,
merdając ogonem. Jakże słodko teraz wyglądał.
Przewróciłam oczami i przez
resztę podróży milczałam.
Szłam przed siebie, choć tak
naprawdę nie wiedziałam, gdzie idę. Mort i Tenebris dzielnie dotrzymywali mi
kroku, potrącając przy tym przechodniów, którzy upadali zdziwieni, ponieważ
oczywiście byli oni dla nich niewidzialni. Po drodze spotkałam nawet parę
wampirów, którzy najwyraźniej mnie znali, ponieważ patrzyli na mnie nie pewnie,
mówiąc: „To pani żyje, panno Aristow?”. Przewracałam wtedy po prostu oczami,
ignorując ich.
Czułam, że jest coraz bliżej.
Jeszcze jeden zakręt i… Faktycznie, była tam. Tylko dlaczego obok niej, do
cholery, stał Jev i to jeszcze z aurą człowieka? Spojrzenia moje i Shevy się
spotkały. Zobaczyłam w jej oczach zdziwienie. Najwyraźniej nie spodziewała się mnie tu zastać. Ja
byłam tylko i wyłącznie zła.
- Możemy ją zabić? Teraz? –
zapytał się Mort.
- Nie – mruknęłam w jego stronę. –
Sama to zrobię.
Zaczęłam podchodzić w ich stronę, tupiąc przy tym gniewnie, ale po chwili opanowałam się. Och, nie. Nie będę na nią marnować swojego czasu. Po prostu odwróciłam się na pięcie i odeszłam. Powiedziałam sobie, że tak będzie lepiej. O wiele lepiej.
- Czekaj! - usłyszałam, jak za mną krzyczy, ale zignorowałam ją. Wszystko ignorowałam. Musiałam przyznać, że czułam się dosyć upokorzona. Wszystko było jasne, dlaczego Jev zostawił mnie z jakąś pieprzoną klątwą i jeszcze w ciąży. Pognał sobie do Shevy, najwyraźniej dowiadując się, że siedzi u mnie w ogrodzie, robiąc za głupi kwiatek.
Nie będę płakać, powiedziałam sobie. Być może jeszcze kilka tygodni temu bym tak zrobiła. Ale teraz byłam demonem, do cholery. Musiałam być silna i jeśli Jev naprawdę zamierzał zostawić swoją rodzinę dla tej dziwki, miałam zamiar mu na to pozwolić. Pieprzony dupek i tyle. A ja musiałam się w nim zakochać!
- Czekaj - powtórzyła i poczułam, jak jej dłoń łapie mnie za ramię. Nie wytrzymałam i odwróciłam się tylko po to, by przyłożyć jej w twarz. Nie wyglądała na zdziwioną moim zachowaniem, ale też nie wyglądała na wściekłą. - Katherine, chyba musimy porozmawiać.
- To rozmawiaj - warknęłam. - Ze swoim odbiciem, jeśli lustro nie pęknie - starałam się znowu zacząć iść, ale zrównała ze mną krok.
Usłyszałam, jak Mort i Tenebris warczą obok mnie. Shevy również, jednak nie była demonem i ich nie widziała. Rozejrzała się dookoła, marszcząc brwi.
- To moje pieski - oznajmiłam. - Jeśli natychmiast nie dasz mi spokoju, rozerwą cię na strzępy. Legenda głosi, że byłby w stanie zabić samą Śmierć, więc nawet nie musisz się bronić.
Cofnęła się o krok, przyglądając mi się bacznie.
- Kim ty jesteś? - zapytała się, najwyraźniej czując teraz moją inną aurę.
- Twoim najgorszym koszmarem byłoby zbyt teatralne, co nie? - zaśmiałam się sztucznie. - Ale nie mam zamiaru mieć więcej z tobą wspólnego. Wracaj sobie do tego burdelu, z którego przyszłaś.
Zacisnęła gniewnie szczęki, ale nie odezwała się. W tym momencie podszedł do nas Jev.