poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Stałam gapiąc się głupio w telefon prawie pięć minut. Prędko postarałam się odpędzić uczucie rozczarowania i beznadziei, aż pozostała tylko wewnętrzna wściekłość. Tym razem, jednak nie była ona skierowana w stronę Jev’a, tylko mnie samej. Wreszcie nastał czas, bym wypiła piwo, które sama sobie nawarzyłam. A tak poza tym… Jakie to było strasznie głupie przysłowie. No bo kto nie chciałby pić własnoręcznie nawarzonego piwa?
W końcu jednak musiałam odpuścić. Nie zamierzałam przecież dzwonić następny raz. Miał mnie już dosyć? Proszę bardzo. Wcale nie musiałam się do niego odzywać.
Dlatego też wróciłam na kanapę i włączyłam telewizor. Ostatnio coraz częściej przed nim przesiadywałam, nawet jak na mnie. I chociaż rzadko zdarzało się, aby faktycznie leciał jakiś ciekawy film lub serial o szóstej rano, byłam skazana na nudne reality show.
Siedziałam tak dwie godziny, aż wreszcie nastała ósma i usłyszałam szczęk kluczy na zewnątrz. Za nim się obejrzałam, do środka weszła pani Freydez, gotowa rozpocząć swoją codzienną pracę. Zwykle zaczynała wcześniej, ale ostatnio pozwalałam jej się wysypiać. Niech ma coś z życia.
Kiedy zobaczyła mnie w salonie, nawet nie przywitała się, tylko pokręciła głową z politowaniem i udała się w kierunku kuchni. Jednak zatrzymała się w pół kroku, jakby coś sobie uświadamiając.
- Vivienne poszła już do szkoły? – zapytała się.
Wzruszyłam obojętnie ramionami.
- Chyba ciągle śpi. – Zerknęłam na nią znad oparcia kanapy.
- Wiesz, że zaczyna lekcje za pół godziny, prawda?
Prychnęłam.
- Od początku byłam przeciwna jej chodzeniu do szkoły. Pozwalam jej na to tylko dlatego, że towarzyszą jej Mort i Tenebris. Jest ona bardzo młoda, jakbyś nie zauważyła, a na świecie jest zbyt wiele osób, które pragnął mnie dorwać. I nie zamierzam wystawiać jej przez to jako cel.
Zobaczyłam jak uśmiecha się lekko.
- Z dwoma piekielnymi ogarami przy boku raczej nie jest łatwym celem.
- Och, tak. Rozszarpały by najbliższe zagrożenie, za nim zdążyłby jej chociaż włos spaść z głowy. – Przytaknęłam jej, dziękując sile wyższej za te dwa niesamowite psiaki. – Chyba pójdę ją obudzić – oznajmiłam, wstając z kanapy, jednak w tym momencie mój telefon poinformował mnie, że dostałam wiadomość od Lucyfera. – Właściwie… Mogłabyś to zrobić za mnie?
Westchnęła cicho, lecz pokiwała głową i udała się na górę. Ja w tym czasie odczytałam wiadomość, której treść była następująca: „Przyjedź natychmiast Abbey Road 26. To bardzo ważne.”
Przewróciłam tylko oczami, jednak posłusznie wsiadłam w McLarena, zastanawiając się, co tym razem wymyślił mój krnąbrny szef. Nie mogłam zwyczajnie się tam przenieść, ponieważ nie miałam zielonego pojęcia, gdzie owa ulica się znajduje – wiedziałam tylko, że na przedmieściach Londynu, lecz po drugiej jego stronie, a nie po tej, na której ja mieszkałam. Tak więc wpisałam adres do GPS, doskonale wiedząc, że czeka mnie długa jazda.

Kiedy nareszcie dotarłam do celu, zdziwiłam się widząc opuszczony kościół. Wyglądał na bardzo stary i zaniedbany, jakby nikt nie bywał w nim od lat. Ciekawe. Lucyfer poszedł się pomodlić? To było mało prawdopodobne, znając jego ponurą historię i nieciekawe relacje z Bogiem.
Szepnęłam kilka pocieszających słów Mc’owi, zostawiając go przed świątynią. Był otoczony zaklęciem ochronnym, więc nikt nie mógł nawet go tknąć, ponieważ – nie ważne kto, człowiek czy wampir lub inna istotna nadnaturalna – zacząłby się trząść w niebywałych konwulsjach i doświadczać natychmiastowego, paskudnego bólu.
Weszłam do środka, jednak zatrzymałam się po przekroczeniu kilku kroków. Coś było nie tak. Czułam wręcz wewnętrzne… osłabienie. Chciałam cofnąć się i wyjść z tego miejsca, jednak jakby drzwi otaczała jakaś niewidzialna tarcza. Zamknęły się gwałtownie i choć szarpnęłam za klamkę, nie mogłam ich ponownie otworzyć. Spróbowałam wprowadzić w to moją moc i ze zgrozą odkryłam, że tak jakby… nie działa. Syknęłam cicho.
Zza pleców dobiegł mnie cichy śmiech i odwróciłam się gwałtownie.
- To nie zadziała, skarbie. Nie wiem, czego uczył się twój przełożony, ale dla demonów… Poświęcone miejsce do prawdziwa pułapka, w którą właśnie dałaś się złapać.
Zmrużyłam oczy, patrząc się na mężczyznę – a raczej wampira, bardzo starego i silnego, jak można było uznać po jego aurze – którego widziałam pierwszy raz w życiu. Zbliżył się do mnie, a ja stałam nieruchomo, zastanawiając się po jaką cholerę tu się pchałam. Lucyfer przecież nigdy nie wysyłał wiadomości tekstowych. On w ogóle nie używał telefonu.
- Więc… Czy my się znamy? – zapytałam, unosząc brwi i zaplatając ramiona na klatce piersiowej.
- Och, nie, lecz liczę na to, że się poznamy. Ale znam za to twojego drogiego narzeczonego. – Roześmiał się, a ja uniosłam brwi jeszcze wyżej. – Przepraszam, byłego narzeczonego, z tego, co wiem. Tak czy inaczej, pomyślałem, że skoro nie ruszył na ratunek swojej ludzkiej przyjaciółce, może przekona go fakt, że mam jego kochanego demonka.
- Niech zgadnę, ty zostawiłeś tą wiadomość i zabiłeś dzieciaka?
- Pięć punktów dla Gryffindoru. – Rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu, podchodząc jeszcze bliżej. Nie zamierzałam dawać mu tej satysfakcji się cofać. To jednak okazało się moim błędem, kiedy poczułam, że na moim nadgarstku zaciska się coś zimnego. Natychmiast spojrzałam w dół i spostrzegłam, że drań przykuł mnie kajdankami, a następnie pociągnął. Bez mojej mocy straciłam siły, więc mogłam tylko ruszyć za nim i patrzeć, jak przyczepia mnie do ołtarza.
- Może jeszcze nie wiem do końca, jak torturować i zabijać demony, ale myślę, że mamy trochę czasu, by wypróbować na tobie parę rzeczy. – Po tych słowach wyciągnął z kieszeni płaszcza stalowe ostrze i skierował je w stronę mojego brzucha. Tylko westchnęłam z rozdrażnieniem, kiedy rozsypało się w pył ze starciu z moją skórą. On jednak ciągle nie przestawał się uśmiechać. – Ciekawe. Lecz nie martw się, skarbie. Mam tu mnóstwo rzeczy. Coś na pewno się nada. A teraz… - Wyjął z mojej kieszeni telefon. – Może napiszemy do twojego Romea?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Podróżując z Lorenzo trudno było nie odkryć i potężnie się nie zdziwić jak wielki ma piwny arsenał w swojej torbie. Była to skórzana torba stylizowana na te z lat dziewięćdziesiątych. Stylizowana, bo domyślałem się, że miał wtedy nie więcej jak 8 lat, ale zdążyliśmy już porozmawiać na temat wieku i dowiedziałem się niezwykle interesującej rzeczy, którą powinienem dużo wcześniej skojarzyć.

Rodzinę Clare poznałem w 1882 roku, kiedy obchodzono dwusetną rocznice procesu czarownic. Były to obrządki dla zmarłych, a ja znalazłem się tam podczas mojej misji, gdy miałem zbadać konszachty Charlesa Guitea'u z miastowymi. Po udowodnieniu przeze mnie i dokładnym opisaniu jego wieloletnich planów, został skazany na śmierć, a ja zostałem obdarowany mnóstwem pieniędzy przez będącą w żałobie rodzinę Garfielda. Ojciec Cassandry pomagał mi w pracy, chcąc tym samym nakłonić mnie do polubienia swojej córki. Polubienia, to znaczy poślubienia. 
No cóż ukrywać - byłem idealnym kandydatem, młody (młody wygląd) przystojny cudzoziemiec z dużą kieszenią. Dodatkowo byłem wtedy w najbardziej zaufanej tajnej radzie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ideał.
Od pierwszego wejrzenia nasze dusze się połączyły w przyjacielskim węźle. Od razu mnie przejrzała, chociaż była na początkowym etapie rozwijania swoje zdolności. Do tego czasu nie pamiętałem, że miała brata, musieli to przede mną zatuszować. Przypomniałem sobie, że na przyjęciu zaręczynowym Lorenzo mówił coś o jakichś ziółkach. Znając czarownice, pewnie mnie czymś nadymili. 
- O co chodziło ci wtedy... - zacząłem choć nie bardzo wiedziałem jak dokończyć zdanie
- Konkretniej, nie jestem wszechwiedzący, tylko czasami widzę twoje myśli.
- Czasami? 
- Kiedy chce. Nie mam w zwyczaju grzebać w głowie pożądanego wampira przed pierwszym pocałunkiem.
Spojrzałem na niego niedowierzająco.
- Akurat. Ciągle wchodzisz do mojej głowy.
- Bo się otwierasz. Jesteś rozchwiany emocjonalnie. 
- Wcale nie! - zaprzeczyłem, warcząc. Nagle poczułem wilgoć na koszuli. Zgniotłem puszkę piwa, a pozostałość napoju wytrysnęła wprost na moją piękną czerwono-czarną koszulę w kratę. Boże, stawałem się coraz bardziej gejowski. - Ja. Nie. Jestem. Rozchwiany. Emocjonalnie. - wycedziłem i rozpiąłem guziki koszuli. 
- Tak nie wyschnie. - powiedział tonem najmądrzejszego geja świata.
- Liczę, że masz w swoich zdolnościach dżu-dżu ciepły nawiew powietrza. Albo - wskazałem torbę leżącą na tylnym siedzeniu - Wyciągniesz stamtąd suszarkę.
- Musisz zamknąć umysł. Masz tam obrzydliwe scenki.
Przestraszyłem się, że widział z jak wielką pasją wysysam krew z moich ofiar.
- Uprawiałeś seks z matką mojego przyszłego szwagra. 
- Ta, aż się chce rzygać. - przewróciłem oczami, ach te problemy gejów.
- Sądziłem, że jesteś tradycjonalistą. 
- To znaczy?
- Tylko łóżko. A w jednym ze wspomnień okno... - odparł realnie zniesmaczony
- Jestem nowoczesnym facetem. - zaakcentowałem ostatnie słowa i rzuciłem mu znaczące spojrzenie.
- Mogłeś zasłonić tą żaluzję. Albo wyłączyć pralkę. - drążył
- Podglądanie i wirowanie zwiększają libido. Spróbuj.
- Z tobą?
- Zamknij się już. - żachnąłem się i skupiłem na prowadzeniu. Wjechaliśmy w ślepą uliczkę. - Cholera! - walnąłem pięścią w kierownicę audi i rozległ się jazgotliwy dźwięk.
Spojrzałem w boczne lusterko; za nami jechał jakiś kretyn motocyklista. Również kierował się w dziurę, widząc nasze położenie.
- Monaghan, to on!! Zjeżdżaj.
- Kurwa, gdzie?! Myślisz, że to auto ma skrzydła? - zdobyłem się na sarkazm, nawet w sytuacji zagrożenia życia.
- No to polecisz na skrzydłach - sięgnął po walizkę z kilkoma puszkami shandy i przewiesił ją sobie przez nadgarstek, co wyglądało komicznie, ale powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem. - aż do gwiazd. Wiejemy.

Wysiedliśmy z auta, puszczając się pędem po wyjątkowym pustkowiu. Wtem w kieszeni moich spodni zadzwonił telefon, który puszczał po moim pasie wibracje, bardzo podobne do tych pralkowych.
Zakląłem pod nosem.
- Ma wyczucie. - wydyszał, zmęczony targaniem tej torby, której za wszelkie cudy świata nie chciał zostawić. Minęło kilka sygnałów mojego hawajskiego dzwonka. - Odbierz. 
Nie zdążyłem wychwycić wszystkich słów, ale wiedziałem, że dzwoniła z przeprosinami. Może w innych okolicznościach nie potraktowałbym jej tak srogo. Skróciłem rozmowę do minimum i stwierdziłem, że porozmawiamy kiedy indziej.
- Kiedy indziej to nigdy? - zapytał Lorenzo, który zwolnił by dorównać mi kroku, który w zasadzie był nijaki, bo stanąłem z otwartą gebą.
- Zależy jak sobie zinterpretujesz. - odparłem wzruszając ramionami - Katherine Aristow i tak będzie obwiniać mnie do końca mojego życia.
- Wiesz, brzmiałoby to o wiele lepiej gdybyś powiedział Katherine Monaghan. - to zabrzmiało dziwacznie i musiałem wiele razy powtórzyć to w mojej głowie.
- Stary, czemu?
- Jest twoja.

Katherine?

niedziela, 24 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Kilka godzin później siedziałam na kanapie oglądając z Christopherem „Breaking Bad”. Dostrzegałam, że raz po raz ziewał i pewnie myślał o tym, kiedy wreszcie będzie mógł iść do domu. Nie mogłam mu jednak na to pozwolić. Bycie demonem sprawiało, że nie potrzebowałam snu – a raczej wręcz nie mogłam zasnąć – więc przez to okropnie się nudziłam. Szczególnie teraz, kiedy miałam wolne ubłagane przez Vivienne, a Lucyfer nie potrafił się jej oprzeć, gdy robiła słodkie oczka. Kto by pomyślał, że Władca Piekła będzie miał taką słabość do dzieci?
- Kath… - jęknął po raz któryś Chris. – Mam dwadzieścia minut drogi do domu i nie śpię przez ciebie od trzech dni. A w przeciwieństwie do niektórych, ja tego potrzebuję od czasu do czasu.
Westchnęłam żałośnie.
- Może powinnam obudzić Viv?
Zrobił wielkie oczy.
- Nigdy, przenigdy nie budź śpiącego dziecka. Szczególnie wampirzego dziecka. To zawsze źle się kończy. Mówię z doświadczenia, ponieważ kiedyś przez przypadek ją obudziłem, a potem…
Prychnęłam, przerywają mu tym monolog. Gestem wskazałam mu, że może wyjść, a on uśmiechnął się szeroko, doskonale zdając sobie sprawę, jak łatwo mnie zirytować. Wyszedł za nim mogłam cokolwiek dodać.
Przez jakiś czas siedziałam, gapiąc się pustym wzrokiem w ekran i niewiele rozumiejąc z tego, co mówią bohaterowie. Zalał mnie potok myśli na temat tej sprawy z martwym dzieckiem, mojej bezczynności przez ostatnie tygodnie i braku pracy, która była powodem tej bezczynności.
Spojrzałam na zegarek. Powoli zbliżała się czwarta.
Mimowolnie zaczęłam zastanawiać się, jakby wyglądało teraz moje życie, gdybym nigdy nie uciekła od Andre. Pewnie mieszkalibyśmy teraz w jakimś wielgaśnym dworku na przedmieściach Paryża jako szczęśliwe długowieczne małżeństwo z gromadką dzieci.
Albo bez dzieci biorąc pod uwagę ile razy poroniłam, kiedy byliśmy jeszcze małżeństwem, a ja człowiekiem. Czy to przez jego geny? Na pewno nie przez moje, w końcu teraz miałam już dwójkę. A może to przez to, że człowiek i wampir raczej nie byli dobraną parą? Czy to dlatego postanowił mnie przemienić? By dorobić się potomstwa?
Przygryzłam wargę, kiedy pomyślałam o tych dzieciach, których nie dane mi było urodzić. Na pewno nie żałowałam, że w końcu odeszłam od Andre, ale też nie potrafiłam nie czuć żalu, kiedy myślałam o tym, że za każdym razem, gdy miałam nadzieję na dziewczynkę, chciałam jej dać na imię Vivienne. I niby w końcu mi się udało. Z jednym małym plusem. Jej ojcem był ktoś o wiele lepszy, niż Andre.
- Gdybym cię lepiej nie znał, uznałbym, że jesteś przygnębiona. – Usłyszałam cichy, męski głos i natychmiast podskoczyłam, odwracając się przy tym do czarnoskórego demona, który umarł mając około czterdzieści lat.
- Lincoln! Co tutaj robisz? – Założyłam ramiona na klatce piersiowej.
Uśmiechnął się szelmowsko.
- Pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo. Z tego, co słyszałem, masz wolne i pewnie przez to ciężko ci uporządkować darmowy czas.
Przewróciłam oczami.
- Pojutrze wracam do roboty. I bardzo dobrze, nie lubię urlopu. Jest nudny. Tylko… Wiesz, czasami myślę, że Lucyfer przesadza. Rozumiesz, mam strasznie dużo zleceń.
- Każdy by tak chciał. – Wzruszył ramionami.
- Tylko, że nie każdy ma rodzinę – odparowałam.
- Słuszna uwaga. – Przeniósł spojrzenie na schody w górę. – Jak mała? Słyszałem od kogoś, że dowiedziała się, kim jest jej ojciec.
- Wszystko u niej w porządku. – Skinęłam głową. – Mogę się założyć, że tym „ktosiem” jest Cillian.
Parsknął śmiechem.
- Lubi o tobie plotkować, kiedy nie ma cię w Piekle.
- Och, doskonale o tym wiem. Potem mu się za to obrywa.
Jeszcze chwilę pożartowaliśmy i pośmieliśmy się, a potem przeszliśmy na tematy demonicznej pracy. W końcu zajęło nam to dwie godziny, aż zaczął zbliżać się świt. Wtedy Lincoln uznał, że wraca już do domu, a ja ponownie zostałam sama z rozmyśleniami.
Nie wiem, czy to był impuls, czy cokolwiek innego, ale nagle naszła mnie ochota, aby zadzwonić do Jev’a i przeprosić za wcześniejsze zachowanie. Tak więc chwyciłam prędko komórkę i wybrałam jego numer. Niemal czułam, że po drugiej stronie linii trzymał telefon wystarczająco długo, zastanawiając się pewnie, czy powinien odebrać. Ostatecznie zrobił to.
- Hej, słuchaj, przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie… - Zaczęłam prędko. – Nie powinnam tak na ciebie naskakiwać, przecież to nie było nic wielkiego. I mimo moich wcześniejszych słów, naprawdę chciałabym ci pomóc…
- Nie mam teraz czasu – ukrócił, przerywając mi.
- Ale…
- Naprawdę nie mogę gadać. Porozmawiamy kiedy indziej. – Po tych słowach, rozłączył się.
Stałam jeszcze przez jakiś czas, gapiąc się na komórkę z otwartą buzią.

Od Jev'a - CD Katherine

Musiałem być w ciągłym ruchu. Nie mogłem sobie pozwolić na przystań w jakimkolwiek miejscu, bez względu na warunki czy mój stan. To pomogłoby mu mnie namierzyć, a nie zamierzałem się oddać mu trzeci raz w moim życiu do spustoszenia mojego ciała i psychiki. Wszystkich moich norm i obyczajów, jakie na nowo musiałem odbudowywać po tym jak dostał się do mojej głowy.
Nie wróciłem nawet do domu, nawet nie powiedziałem słowa pożegnania do Xany. Wiedziałem, że i tak odnajdzie powrotną drogę do mnie.
 Nie byłem jej Panem, a właścicielem, ale teraz musiała i ona być ode mnie jak najdalej. Każdy skrawek z dawnego życia - to życie już nie miało prawa istnieć - było moim własnym GPS'em, moją zgubą.
Chciałem zrobić jeszcze wiele rzeczy, najważniejszą było wychowanie córki. Dawno odpuściłem związek z Katherine, nie miał on prawa przetrwania, tylko sobie wmawiałem, że może być inaczej, jeżeli dam z siebie więcej.
Wsiadłem do jakiegoś auta, stojącego na brzegu chodnika i włączyłem stacyjkę. Nie mrugnąłem okiem, a koło mnie pojawił się tamten koleś.
Ten przez którego piękny dywan Katherine pokrył się krwią. Czarownik.
Siedział z ucieszoną gębą obok mnie, a ja zastanawiałem się jak w takim szybkim tempie zdołał otworzyć drzwi do auta, usadowić się na miejscu pasażera i nabrać takiego optymizmu.
Naprawdę miałem ochotę znów mu przyłożyć, nawet jeśli zostałoby kilka zębów na kierownicy tego grata.
- Nie powinieneś czasami być na Paradzie popierającej związki homo?
- Zainteresowany? - błysnął tym niezwykle wkurzającym uśmiechem.
- Nie bardzo. - odparłem krótko, mało przyjaznym tonem. - Czego? - każdy inny na jego miejscu wysiadłby z auta i trzasnął głośno drzwiami, które prawdopodobnie by wypadły.
- Powiedzmy, że wiem w jakiej sytuacji jesteś. I wiem jak pomóc ci się zamaskować.
- Siedziałeś kiedyś w aucie z osobą, która jest najmniej pożądanym przez ciebie człowiekiem w tej chwili, a dodatkowo obiłeś jej kiedyś mordę?
- Byłem bliski obicia twojej, ale pogwałciłbym męską solidarność.
- Chyba gejowską.
Przewrócił dużymi brązowymi oczyma i wyciągnął papierosa z wnętrza wielokieszeniowej czarnej ramoneski.
- Pozwoliłem fajczyć? - warknąłem - Podczas jazdy wiatr roznosi dym po całym aucie.
- Jeszcze nie ruszyliśmy. - zauważył
- Kultury trochę. - wyciągnąłem jednego papierosa z paczki, którą trzymał w ręce i zażądałem ognia.
Jeden, ledwie dostrzegalny ruch palcem czarownika, a końcówka papierosa zajarzyła się lekko.
- Więc co mi oferujesz? - wyjechaliśmy na główną ulicę by zaraz stanąć w korku.
- Jaki najbardziej pożądany facet na świecie wjeżdża na główną? Koleś, jesteś na talerzu.
- Zamierzasz prawić morały najbardziej pożądanemu facetowi na świecie?
- Jesteś pożądany przez tego starego wampa, nie schlebiaj sobie tak.
- Ale nie obiłeś mojej pożądanej mordy.

Nawet gdy zjechałem na boczną ulicę i podążałem w kierunku jakiejś wsi, Czarownik nie miał umiaru w brytyjskim humorze.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Przez jakiś czas po wyjściu Jev’a byłam zbyt wzburzona, by racjonalnie myśleć. Stałam tylko, nawet nie drgając, i gapiłam się w księgi leżące na podłodze i porozwalane przy nich szklane resztki stolika. Mimo złości, czułam się też ogromnie zagubiona i zdezorientowana. Naprawdę pokłóciliśmy się tak ostro przez głupi stolik od kawy? To było niedorzeczne.
Poczułam jak gniew powoli ze mną wyparowuje. To tak, jakbym ponownie przeżywała dzień szóstego grzechu głównego, który wywoływał u mnie raczej negatywne emocje. Tylko, że teraz to było inne. Jakbym miała nad tym kontrolę, ale sama nie chciała przestać się wściekać.
Odetchnęłam parę razy. Nie dlatego, że tego potrzebowałam, ale po prostu pozwalało mi się to zrelaksować. Albo raczej wyciszyć.
Po paru sekundach usłyszałam kroki pani Freydez.
- Coś się stało, kochanie? – Zobaczyłam ją jak patrzy na mnie ze zmartwioną miną. Kiedy jednak ujrzała pobity stolik, szybko dodała dwa do dwóch. – A to łajdak – burknęła, marszcząc brwi.
- To był… Przypadek – mruknęłam cicho. – Potem… Właściwie nie wiem, co się stało. Nie będę go usprawiedliwiać, ale to ja na niego naskoczyłam.
- To nie ma znaczenia – fuknęła, machając dłonią w stronę miejsca małej katastrofy. – Najgorsze jest i tak to, że jest bałagan. I kto go będzie musiał posprzątać? Oczywiście, że ja!
- Nie martw się. Mam taki sam pogląd na moje życie. – Uśmiechnęłam się lekko, przechodząc obok. Poklepałam ją po ramieniu. – Plusem jest to, że nowy dywan w salonie jest cały.
Byłam już odwrócona, ale niemal poczułam jej skrzywienie.
- Właściwie to nie jest. Wylałam rano przez przypadek kawę.
Odkaszlnęłam, starając się ukryć śmiech i ruszyłam w kierunku mojego pokoju. Usłyszałam, jak za mną pani Freydez cicho chichocze. Przez chwilę byłam rozbawiona, jednak im szłam dalej, tym pozytywny odgłos coraz bardziej się oddalał. Wreszcie zostałam sama z moimi myślami. Wtedy jednak zamykałam już drzwi do mojej sypialni.
Ostatnio nie bywałam tu często, jednak dzięki temu, że moja gosposia była pracowita, zawsze było tu czysto i nie było widać nawet smug kurzu. Usiadłam na łóżku, ściskając ostrożnie pościel. Była wymieniana miliony razy i prana równie często, a jednak kiedy skupiłam się, nadal mogłam tam poczuć lekki zapach Jev’a. Coś ścisnęło mnie w brzuchu.
Matko przenajświętsza, przecież to ja go zostawiłam. Sama kazałam mu dać sobie spokój, podświadomie wierząc, że i tak zawsze będzie pragnął ze mną być. I teraz co? Tylko się kłócimy, a jedynym powodem, dla którego w ogóle musi znosić moje towarzystwo jest Vivienne. Nigdy nie czułam się tak odrzucona, chociaż musiałam przyznać, że sobie na to zasłużyłam. Jakby nie było, nie robiłam nic, co skłoniłoby go do zmiany decyzji.
Podświadomie wstałam i wyszłam z pokoju, kierując się w stronę mojej równie wielkiej – a może nawet większej – garderoby. Kiedy tylko weszłam do środka, uderzył mnie zapach świeżych ubrań, co uświadomiło mi, że pani Freydez niedawno musiała robić pranie. One jednak mnie nie interesowały i ruszyłam w stronę szafki z biżuterią, siadając na krzesełko obok. Po kilku chwilach grzebania w przegródce z pierścionkami, znalazłam to, czego szukałam.
Po środku dłoni położyłam wspaniały pierścionek zaręczynowy o błyszczącym, czerwonym diamencie. Jak mogłam kiedyś go tak nie doceniać? Nie mogłam się powstrzymać i włożyłam go na palec serdeczny. Uniosłam moją dłoń, przyglądając się jej uważnie i doszłam do wniosku, że z tym pierścionkiem wygląda naprawdę ładnie.
Westchnęłam jednak z żalem, ponieważ właściwie nie miałam już prawa go nosić. Tak więc po chwili wylądował z powrotem w szafce, a ja oparłam brodę na dłoni, zastanawiając się, jakim cudem udało mi się spieprzyć taki cudowny związek.

Jev?

środa, 20 kwietnia 2016

Od Jev'a - CD historii Katherine

Jedno słowo. Zaledwie jeden wyraz, a odezwał się wzmocnionym echem w mojej głowie. Nie potrzebowałem wiele czasu by przyswoić informację. Po prostu - moje umowy sprzed obrastającego starością wieku, dają mi kopa i będą dawać, dopóki mężczyzna, z którym zadarłem nie odnajdzie spokoju.
- No to pewnie się ucieszysz - odezwałem się kwaśno - Bo tą kartkę znalazłem w MOIM domu, przywieszoną na MOICH mahoniowych drzwiach, więc domyślam się, że jest skierowana do mnie. - uśmiechnąłem się tak promiennie i sztucznie jak tylko zdołałem i popatrzyłem jej głęboko w oczy. - Okaż się odrobiną kultury i pożycz mi miłej podróży. - sarknąłem na odchodnym i wyszedłem z domu, do którego naprawdę, nigdy już nie mogłem powrócić.
Musiałem uciekać.

W swoim życiu zawarłem wiele układów, wypełniłem wiele przysług, które byłem winien, ale ta, która zapewniała mi osobiste piekło, była specyficzna. Nie była zawarta bezpośrednio przeze mnie, lecz przez moją matkę.
W XVII wieku, kiedy moją przeważającą cechą było posiadanie wszystkiego co ludzkie - ciała, umysłu i życia, a gruźlica była nieuleczalną chorobą, nazywaną "śmiercionośną", epidemia przyniosła śmierć na miasteczko, słynne z uprawy kukurydzy. Moje miasteczko, w którym urodziłem się, dorosłem i umarłem. Krótko, zwięźle i na temat.
Niestety, wampiry i wtedy chodziły po ziemi, niosąc coś bardziej przerażającego niż kaszel, prowadzący do wyplucia płuc. Niosły śmierć, bardziej bolesną lub przyczyniały się do oszustwa.
Niektóre zabijały, naśmiewając się przy tym do rozpuku, inne kąsiły, nie znosząc samotności i jednostkowego bycia przeklętym.
Jeden z nich przemienił moją rodzicielkę. Spodobała się mu. Piękna, dojrzała, charyzmatyczna... i była idealną towarzyszką do doczesnego wampirzego życia. Przecież wszystko się kiedyś kończy.
Po przemianie oparła się mu i została ze swoimi dziećmi i mężem. Jednak to nie był koniec nieszczęśliwych wypadków. Choroba dotykająca ludzi i ich narządy, rozprzestrzeniała się coraz szerzej, aż w końcu powaliła i mnie. Miałem wtedy zaledwie dziesięć lat, choć od ciężkiej pracy od dzieciństwa, moja odporność była podwyższona. Ale byłem tylko człowiekiem.
Mama zwróciła się po pomoc do mężczyzny, który ją przemienił. Wtedy nic o tym nie wiedziałem, dopiero niedawno moje wspomnienia zostały przywrócone i nadano im bardziej intensywne barwy - informacje, których wcześniej nie byłem świadom.
Gruźlica zaatakowała nie tylko płuca, ale niemal wszystkie układy - nerwowy, limfatyczny, kostno-stawowy i wyżerała moją skórę. Przeżywając katusze, prowadzące co chwila do utraty przytomności - w tych świadomych momentach, gorączkowo modliłem się o śmierć. Majaczyłem, śpiewając pieśni przywołujące ją:
"Moja Śmierci
przynieś ulgę

Moja Wybawczyni
zabierz na łąkę
O, moja Śmierci
weź tam gdzie nie zobaczy nikt,
A będę towarzyszem twym
po wieczne me męki
Najdroższa,
Zapewnij mi byt
bym mógł znaleźć życia rytm,
Nowego życia
danego mi przez 
Śmierć.

Mama nie chciała dla mnie przedwczesnej śmierci, dotąd straciła już dwoje dzieci - miałem sporo rodzeństwa, choć wielu z nich nie pamiętałem, więc poprosiła tego Pana, którego nazywała moim Wujem, choć wcale nie był bratem ojca, ani jej bratem.
 Nie widziałem w nich żadnego cielesnego podobieństwa. Tylko mieli podobne bordowe obwódki wokół oczu, kiedy zanosiłem się krwawym kaszlem. Wtedy sądziłem, że to znów męczące mnie od dłuższego czasu halucynacje.
Napoił mnie swoją krwią i natychmiastowo wszystkie dolegliwości odeszły. Jakby były tylko złym snem.
 Do teraz, sądziłem, że był to tylko pojedynczy epizod tak realistycznego snu. Wszystkie kawałeczki układanki powracały na swoje miejsce, nabierając żywszych kolorów.
W związku z tym, że mama nie chciała z nim odejść, zażyczył sobie poświęcenia mu kilku lat ze swojego życia. Miał on przychodzić do mnie co dwadzieścia lat, kradnąc kilka, wchodząc w moje ciało.
Nikt jednak nie przewidywał, że i mnie namierzy wampirza karma. Warunki nie pozostały bez zmian.
To z pewnością nie jest zwykły wampir, który teraz żąda wejścia w moje ciało i pasożytowania w nim.
Przychodzi co sto lat, od dnia kiedy ukończyłem dziesięć ludzkich lat, a za kilka dni, będę obchodzić okrągłe trzysta dziesięć.

Teraz myślę, że nie było warto przeżyć za taką zapłatę.

  Katherine?








poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Usiedliśmy przy stole w salonie i już po chwili zatopiliśmy się w kartkowaniu tajemniczych ksiąg, o których istnieniu do niedawna nie miałam pojęcia. Szczerze mówiąc, to schodząc do piwnicy, miałam raczej złudne nadzieje, że tego typu lektury odnajdą się w moim skarbcu. A jednak. Czasami zadziwiałam samą siebie różnymi dziwnymi artefaktami, które gromadziłam tam przez lata. Większość już dawno zniknęła z mojej pamięci, jednakże wiele z nich było na tyle ważnych i na tyle wyjątkowych, żebym każdego dnia z przerażaniem myślała o tym, co istnieje pod moimi nogami.
- Chcesz kawy? – zapytałam, jednak tylko po to, by przerwać napiętą ciszę. Już od jakiegoś czasu milczeliśmy, a ja co chwila zerkałam na Jev’a, zastanawiając się, co siedzi w jego głowie. Interesowało mnie, jak przeżywa tą całą sytuację.
Wzruszył ramionami, co uznałam za potwierdzenie.
- Pani Freydez! – krzyknęłam. Zwykle kobieta pojawiała się dosyć sprawnie, jednak tym razem nie usłyszałem jej butów uderzających o podłogę. W ogóle nie wyczułam śladu jej obecności gdzieś w pobliżu, chociaż doskonale wiedziałam, że jest w domu. Wstałam z krzesła i podeszłam do drzwi na korytarz, wyglądając za nie. – Pani Freydez!
- Idę, już idę. Matko kochana, nawet nie dadzą mi tutaj chwili spokoju. – Usłyszałam, jak mruczy i już po chwili wyszła zza zakrętu. – Dzwonił Henry. Nasza wnuczka miała wypadek.
Uniosłam brwi. Nie dlatego, iż pani Freydez nie wydała się tym, ani trochę zmartwiona, lecz raczej wściekła, ale też dlatego, iż istnienie owej wnuczki było mi całkowicie nieznane.
- To ty i pan Freydez macie wnuczkę? Wy w ogóle macie dzieci?
- Naprawdę? – prychnęła. – Elwyn była tu w zeszłym miesiącu. Dorabiała, zajmując się Vivienne.
- Ach, myślałam, że to była jakaś nastolatka, którą odnalazłaś w przybytku dla osób obłąkanych. – Parsknęłam złośliwym śmiechem, kobieta trzasnęła mnie ścierką w ramię. – Wybacz, musiałam to powiedzieć. Tak czy inaczej, coś jej się stało?
Pani Freydez wzruszyła ramionami.
- Chyba nie, ale z tego, co wiem, jest nieco poobijana. Podobno twierdzi, że spadła ze schodów, ale ja wiem swoje. Ten nikczemnik, mąż mojej córki… Jestem pewna, że je bije.
- Znam dobrego prawnika. Kiedy rozwiążemy tą sprawę – tu wskazałam na książki za mną i na Jev’a, który jak dotąd w ogóle nie zwracał na nas uwagi – postaram się ci pomóc.
Odetchnęła lekko.
- Byłabym ci wdzięczna.
- Wiem, a teraz zrób nam kawy – skinęłam jej w stronę głową, a ona poszła do kuchni, nie komentując mojego braku kultury. Najwyraźniej bała się, że zmienię zdanie. Ale nawet jeśli byłabym na nią naprawdę wściekła, wiele dla mnie zrobiła. Zawsze chętnie bym jej pomogła.
- Masz coś? – mruknęłam, siadając naprzeciwko Jev’a.
- Nie – westchnął z irytacją, rzucając ogromną księgę na blat, który naturalnie był szklany, więc prawie natychmiast pobił się od uderzenia.
Odłamki wybuchły we wszystkie strony, a my gwałtownie odskoczyliśmy.
- Jev! – krzyknęłam oskarżycielsko. – Cudownie, kolejny raz niszczysz moje rzeczy. Najpierw dywan, a teraz to. W ogóle nad sobą nie panujesz!
- Och, daj mi spokój! – syknął. – Nie wszyscy mają takie poukładane życie, jak ty!
- Myślisz, że mam poukładane życie? – parsknęłam niedowierzającym śmiechem. – To żałosne. Nawet nie wiesz, jak bardzo mam przesrane.
- Ciekawe. To nie tobie zaginęła przyjaciółka. To nie ty odnalazłaś jej dziecko martwe w twoim własnym domu!
- Naprawdę o to chodzi? O takie błahostki?
Spojrzał na mnie niedowierzająco, wyrzucając ręce do góry.
- To naprawdę dla ciebie są błahostki!? Śmierć dziecka jest niczym ważnym!? A, no tak. Zapomniałem przecież, że rozmawiam z Katherine Aristow, która pewnie robiła już gorsze rzeczy!
Wypuściłam gwałtownie powietrze przez zęby, cała się w środku gotując.
- Dlaczego ja ci w ogóle pomagam? – niemal warknęłam, odwracając się od niego i odchodząc kilka kroków. Zacisnęłam ramiona splecione na klatce piersiowej, odwracając się przy tym.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział tym samym tonem, wychodząc z pokoju.
Odczekałam parę sekund, aż wreszcie go nie widziałam, chociaż czułam, że jeszcze nie wyszedł z mojego domu. Wtedy postanowiłam się odezwać.
- A te znaki… Oznaczają „ŚMIERĆ”.

Jev?