poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Od Jev'a - CD historii Katherine

Podróżując z Lorenzo trudno było nie odkryć i potężnie się nie zdziwić jak wielki ma piwny arsenał w swojej torbie. Była to skórzana torba stylizowana na te z lat dziewięćdziesiątych. Stylizowana, bo domyślałem się, że miał wtedy nie więcej jak 8 lat, ale zdążyliśmy już porozmawiać na temat wieku i dowiedziałem się niezwykle interesującej rzeczy, którą powinienem dużo wcześniej skojarzyć.

Rodzinę Clare poznałem w 1882 roku, kiedy obchodzono dwusetną rocznice procesu czarownic. Były to obrządki dla zmarłych, a ja znalazłem się tam podczas mojej misji, gdy miałem zbadać konszachty Charlesa Guitea'u z miastowymi. Po udowodnieniu przeze mnie i dokładnym opisaniu jego wieloletnich planów, został skazany na śmierć, a ja zostałem obdarowany mnóstwem pieniędzy przez będącą w żałobie rodzinę Garfielda. Ojciec Cassandry pomagał mi w pracy, chcąc tym samym nakłonić mnie do polubienia swojej córki. Polubienia, to znaczy poślubienia. 
No cóż ukrywać - byłem idealnym kandydatem, młody (młody wygląd) przystojny cudzoziemiec z dużą kieszenią. Dodatkowo byłem wtedy w najbardziej zaufanej tajnej radzie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ideał.
Od pierwszego wejrzenia nasze dusze się połączyły w przyjacielskim węźle. Od razu mnie przejrzała, chociaż była na początkowym etapie rozwijania swoje zdolności. Do tego czasu nie pamiętałem, że miała brata, musieli to przede mną zatuszować. Przypomniałem sobie, że na przyjęciu zaręczynowym Lorenzo mówił coś o jakichś ziółkach. Znając czarownice, pewnie mnie czymś nadymili. 
- O co chodziło ci wtedy... - zacząłem choć nie bardzo wiedziałem jak dokończyć zdanie
- Konkretniej, nie jestem wszechwiedzący, tylko czasami widzę twoje myśli.
- Czasami? 
- Kiedy chce. Nie mam w zwyczaju grzebać w głowie pożądanego wampira przed pierwszym pocałunkiem.
Spojrzałem na niego niedowierzająco.
- Akurat. Ciągle wchodzisz do mojej głowy.
- Bo się otwierasz. Jesteś rozchwiany emocjonalnie. 
- Wcale nie! - zaprzeczyłem, warcząc. Nagle poczułem wilgoć na koszuli. Zgniotłem puszkę piwa, a pozostałość napoju wytrysnęła wprost na moją piękną czerwono-czarną koszulę w kratę. Boże, stawałem się coraz bardziej gejowski. - Ja. Nie. Jestem. Rozchwiany. Emocjonalnie. - wycedziłem i rozpiąłem guziki koszuli. 
- Tak nie wyschnie. - powiedział tonem najmądrzejszego geja świata.
- Liczę, że masz w swoich zdolnościach dżu-dżu ciepły nawiew powietrza. Albo - wskazałem torbę leżącą na tylnym siedzeniu - Wyciągniesz stamtąd suszarkę.
- Musisz zamknąć umysł. Masz tam obrzydliwe scenki.
Przestraszyłem się, że widział z jak wielką pasją wysysam krew z moich ofiar.
- Uprawiałeś seks z matką mojego przyszłego szwagra. 
- Ta, aż się chce rzygać. - przewróciłem oczami, ach te problemy gejów.
- Sądziłem, że jesteś tradycjonalistą. 
- To znaczy?
- Tylko łóżko. A w jednym ze wspomnień okno... - odparł realnie zniesmaczony
- Jestem nowoczesnym facetem. - zaakcentowałem ostatnie słowa i rzuciłem mu znaczące spojrzenie.
- Mogłeś zasłonić tą żaluzję. Albo wyłączyć pralkę. - drążył
- Podglądanie i wirowanie zwiększają libido. Spróbuj.
- Z tobą?
- Zamknij się już. - żachnąłem się i skupiłem na prowadzeniu. Wjechaliśmy w ślepą uliczkę. - Cholera! - walnąłem pięścią w kierownicę audi i rozległ się jazgotliwy dźwięk.
Spojrzałem w boczne lusterko; za nami jechał jakiś kretyn motocyklista. Również kierował się w dziurę, widząc nasze położenie.
- Monaghan, to on!! Zjeżdżaj.
- Kurwa, gdzie?! Myślisz, że to auto ma skrzydła? - zdobyłem się na sarkazm, nawet w sytuacji zagrożenia życia.
- No to polecisz na skrzydłach - sięgnął po walizkę z kilkoma puszkami shandy i przewiesił ją sobie przez nadgarstek, co wyglądało komicznie, ale powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem. - aż do gwiazd. Wiejemy.

Wysiedliśmy z auta, puszczając się pędem po wyjątkowym pustkowiu. Wtem w kieszeni moich spodni zadzwonił telefon, który puszczał po moim pasie wibracje, bardzo podobne do tych pralkowych.
Zakląłem pod nosem.
- Ma wyczucie. - wydyszał, zmęczony targaniem tej torby, której za wszelkie cudy świata nie chciał zostawić. Minęło kilka sygnałów mojego hawajskiego dzwonka. - Odbierz. 
Nie zdążyłem wychwycić wszystkich słów, ale wiedziałem, że dzwoniła z przeprosinami. Może w innych okolicznościach nie potraktowałbym jej tak srogo. Skróciłem rozmowę do minimum i stwierdziłem, że porozmawiamy kiedy indziej.
- Kiedy indziej to nigdy? - zapytał Lorenzo, który zwolnił by dorównać mi kroku, który w zasadzie był nijaki, bo stanąłem z otwartą gebą.
- Zależy jak sobie zinterpretujesz. - odparłem wzruszając ramionami - Katherine Aristow i tak będzie obwiniać mnie do końca mojego życia.
- Wiesz, brzmiałoby to o wiele lepiej gdybyś powiedział Katherine Monaghan. - to zabrzmiało dziwacznie i musiałem wiele razy powtórzyć to w mojej głowie.
- Stary, czemu?
- Jest twoja.

Katherine?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz