Otworzyłam oczy zaraz po przebudzeniu. Przez chwilę tak tylko leżałam, przypominając sobie poprzedni "dzień", jeśli można tak było go nazwać.
Nie pierwszy raz zabiłam niewinnego człowieka, lecz tym razem to było nieświadome. Jakby jakaś wewnętrzna okropność przejęła moje ciało i podejmowała ze mnie decyzje. Morderstwo było niczym w porównaniu z brakiem kontroli.
Siedem grzechów głównych, tak? Więc dosłownie?
Myślami wróciłam do chwil, które spędziłam z matką. Zawsze powtarzała mi, że powinniśmy cenić Boga ponad wszystko. Wtedy pragnęłam tych słów. Słów pocieszenia, który uświadamiały mi, że na tym świecie faktycznie jest dobro. Dopóki sama nie zaczęłam być zła.
Od tamtej pory Bóg stał się bardziej istotą niecielesną. Wspomnieniem. Tak, jakby każdy zły czyn oddalał mnie od niego coraz bardziej. A teraz, na skraju własnej śmierci, czułam go mocniej, niż kiedykolwiek. On rozumiał, chociaż wiedziałam, że wstydzi się mnie, po tym terrorze, jaki wprowadziłam. I najgorsze dla niego było to, że nigdy za to nie przeprosiłam, nie żałowałam, ani nie przyrzekałam, że zmienię się na lepsze. A to dlatego, ponieważ wiedziałam, że tak nie będzie. A wszystko, cokolwiek zrobiłam, było dla mnie niczym, w porównaniu, co mogłabym zrobić.
Osiągnęłam szczyt swoich możliwości, a mimo to pięłam się jeszcze wyżej. Matka zawsze powtarzała mi, by to robić. I chciałam tylko, by była ze mnie dumna.
Lecz czy naprawdę by była? Po tym wszystkim, co zrobiłam?
Tego dnia nie czułam większej różnicy. Dochodziło już południe, lecz ja tylko spokojnie wstałam, ubrałam się i przygotowałam sobie śniadanie. To pani Freydaz zwykle mi gotowała, a skoro miała wolne, sama musiałam coś sobie przyszykować. Postawiłam na croissanta i szklankę ciepłej latte. Jak za starych, dobrych czasów, które z każdą minutą oddalały się coraz bardziej.
Usłyszałam nagle dzwonek do drzwi. Uniosłam głowę znad kuchennego blatu, czekając, aż moja gospodyni otworzy. Po chwili przypomniałam sobie, że jej nie ma, więc wstałam i wolnym krokiem podeszłam do drzwi. Uchyliłam je lekko.
- Hej - Christopher przyjrzał mi się uważnie. - Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- Przecież mówiłam ci, że przebywanie ze mną w tej chwili akurat nie jest bezpieczne - zganiłam go.
Uśmiechnął się lekko i wszedł do mojego przedpokoju. Przewróciłam oczami, gdy zamknął za sobą drzwi, a następnie udał się do salonu, rozkładając się na sofie.
- Nie wydajesz się niebezpieczna - skwitował.
- Ja zawsze jestem niebezpieczna - rzuciłam mu znaczące spojrzenie i usiadłam obok. - Dzisiaj dzień chciwości, a jednak czuję się całkowicie normalnie. Czy przypadkiem nie powinnam szaleć z głodu pieniędzy i obrabować jakiś bank?
- Myślę, że jesteś na tyle bogata, że masz więcej, niż jest w banku - mruknął. - A może po prostu jesteś już na tyle chciwa, że ten dzień na ciebie nie działa?
- Dzięki - prychnęłam. - Ale jestem również pieprzoną egoistką, a jednak wczoraj dostałam na napadu pychy, jeszcze większego, niż normalnie. Przez to, aż zabiłam człowieka... - nagle spojrzałam na niego, rozumiejąc prawie wszystko. - Ach, to o to chodzi.
- O co? - zainteresował się, schylając w moją stronę.
- Siedem grzechów. Siedem ofiar - powiedziałam cicho. - Wczoraj był poniedziałek, dzisiaj wtorek. To będzie cały przeklęty tydzień! Tydzień, w którym każdego dnia będę mordować jedną osobę. Kiedy kogoś zabiję, dzień się kończy.
- Nadal nie rozumiem jednak, dlaczego nie reagujesz na chciwość - mruknął.
- Czyż to nie oczywiste? - aż parsknęłam śmiechem. - Mam już wszystko, czego mi potrzeba! Majątek, władzę, rodzinę...
- Ciekawie, że rodzinę stawiasz na ostatnim miejscu - przewrócił oczami. - Więc to tak jakby jedyny dzień w tym cholernym tygodniu, w którym jesteś normalna?
Westchnęłam ciężko.
- Najwyraźniej tak - zmarszczyłam brwi, gdy coś za oknem przykuło moją uwagę. - Spójrz na słońce.
Tak zrobił. Obserwował je przez chwilę, nierozumiejącym wzrokiem, gdy nagle do niego dotarło.
- Nie rusza się.
- Ten dzień się nie skończy, dopóki kogoś nie zabiję - powiedziałam, wstając.
- A ty, gdzie niby idziesz?
- To chyba wiadome. Dokonać morderstwa.
Christopher westchnął i rozejrzał się wokół, siadając na fontannie.
- Powiesz mi wreszcie, co robimy w twoim ogrodzie? - udał, że nie wie o co mi chodzi, lecz prócz tego, że umiał czytać mi w myślach, doskonale wiedział do czego jest ta strefa. - Chcesz kogoś pokłóć kolcami róż na śmierć?
- Bardzo zabawne - ponownie przewróciłam oczami, patrząc na róże. - Którą by tu wybrać? Kogoś kogo najbardziej lubię, z tego towarzystwa. Dam mu wolność.
Zatrzymał się w pół ruchu, głaszcząc jedną z róż.
- Zamierzasz uwolnić kogoś czy go zabić? Chyba już nie rozumiem.
- Ale z ciebie tępak - dotknęłam jeden z róż. - O, ta się nada. Andrew Smith. Właściwie to nic biedak nie zrobił. Tylko chciał zabrać kilka rzeczy z mojego domu. Przyznam, że nawet był słodki - spojrzałam na Christophera. - Daję mu wolność w przenośnym sensem. Zmiana w różę to rzecz gorsza, niż śmierć, nie uważasz?
Wzruszył ramionami, jakby było mu to obojętne.
- Więc, co zamierzasz zrobić?
W jednym momencie wyrwałam róży główkę.
- To.
I ponownie zapadła ciemność.
Jev?
Tak, wiem, że nudne i krótkie, ale na więcej mnie nie stać.