niedziela, 8 maja 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Wampir chodził dookoła ołtarza, nawet nie ukrywając swojej irytacji. Przybyłam tu około godziny dwunastej, a teraz zbliżała się już siedemnasta. Jakąś godzinę temu mój „oprawca”, którego po cichu nazywałam Ramsay, nie mogąc dłużej czekać, ponownie wysłał do Jev’a wiadomość, tym razem z dokładnym adresem. Niestety, ten ciągle się nie zjawił. No, może niestety dla niego, chociaż i mi ten czas nie mijał zbytnio satysfakcjonująco.
- Jeśli zrobisz jeszcze jedno kółko, to eksploduje mi mózg – oznajmiłam beznamiętnie, dokładając króla do kart kier. – Zrób może herbaty, czy coś.
Westchnął ciężko, jednak tylko machnął dłonią, a przy moich kartach pojawił się ciemnobrązowy dzbanek i dwie filiżanki. Z zadowoleniem zapełniłam swoją filiżankę, co było trudne, ponieważ miałam do dyspozycji tylko prawą dłoń, jednak za nim zdążyłam unieść ją do ust, Ramsay mnie powstrzymał. Szybkim ruchem wyjął spod swojej kurtki małą buteleczkę i przelał jej zawartość do obu naczyń. Po powąchaniu, doszedł mnie gorzki zapach taniej whiskey.
- Na stres – powiedział, wzruszając ramionami. – W końcu możesz umrzeć.
- Nie mogłabym być bardziej martwa.
- Twoja esencja mogłaby po prostu zniknąć. Jednak to mogłoby być niezwykle trudne do zrobienia, chociaż z przyjemnością podjąłbym wyzwanie. – Uśmiechnął się złośliwie. – Na chwilę obecną nie mogę cię zabić, o czym twój kochany były narzeczony nie może wiedzieć. Ale w sumie to wystarczy mi, jak popatrzy sobie, jak gołymi rękami rozrywam twoje ciało i wyrywam ci kończyny.
- Obrazowe. – Zasalutowałam mu filiżanką. – Aczkolwiek to wszystko poszłoby na nic…
- Wiem, wiem. Istnieję o wiele dłużej, niż ty i posiadam znacznie większą wiedzę. A na chwilę obecną jestem potężniejszy, więc nie pyskuj. – Pokiwał w moją stronę „groźnym” palcem, jednak na jego twarzy czaiło się rozbawienie. – Torturowałam już nie jednego demona.
- Teraz to się przechwalasz, Bękarcie z Dreadfort – prychnęłam.
Przez chwilę nie załapał, lecz potem ryknął śmiechem.
- Naprawdę? Porównujesz mnie do Ramsaya Boltona?
- Nie, Ramsay, myślę, że jesteś gorszy. No, chyba, że chcesz mnie pozbawić pewnych części… Czekaj, nie to przed chwilą mówiłeś? Przynajmniej dobrze, że nie mam penisa. Jeszcze zostałabym eunuchem. – Potarłam dłonią o czole w udawanej uldze.
- Więc, Katherine, twierdzisz, że jesteś fanką seriali?
- Kiedy nie możesz zasnąć w nocy, robisz różne rzeczy. – Wzruszyłam ramionami.
- Taak? A oglądałaś ostatni maraton „Vikings”?
Spojrzałam na niego, jak na idiotę.
- Naprawdę myślisz, że bym to przegapiła? Kim bym wtedy była?
Wyraźnie się rozluźnił, opierając się biodrem o ołtarz.
- No, faktycznie. Zwracam honor. Ja to ostatnio nie miałem na to zbytnio czasu. Wiesz, namierzałem twojego chłoptasia. Ale myślę, że niedługo znowu do tego powrócę. Tęsknię trochę za marnowaniem dnia na oglądaniu „Przyjaciół”. Zakończenie było wzruszające, nie mogłem się po nim pozbierać.
- Prawda? – Pokiwałam głową ze zrozumieniem. To mogło wydawać się dziwne, ale po tej chwili rozmowy na lubiany przez nas temat, zaczynałam lubić tego gościa. Czyżby dopadł mnie syndrom sztokholmski? Cholera, on chciał zrobić nie wiadomo co z Jev’em. Nie mogłam się, jednak powstrzymać, by dalej ciągnąć tą rozmowę. – W ogóle to widziałeś, jak teraz wyglądają aktorzy? Najgorzej z czasem radzą sobie serialowi Chandler i Joey.
- Ale za to Jennifer Aniston wygląda świetnie – mruknął z uznaniem.
- Prawie jak Harrison Ford.
Patrzył się na mnie przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Nie gadaj, że lubisz „Gwiezdne wojny” i „Indiana Jonesa”.
Niemal zachłysnęłam się powietrzem.
- To jedne z najlepszych filmów wszechczasów! – Uśmiechnęłam się arogancko. – Chodziłam z Fordem przez miesiąc, kiedy jeszcze był młody.
- Zawsze chciałem go poznać! Myślisz, że dałabyś radę poprosić go o autograf?
Przewróciłam oczami.
- Jasne. Żeby zobaczył swoją byłą dziewczynę, która nie postarzała się nawet o dzień.
Śmialiśmy się i rozmawialiśmy na różne tematy przez dobre półtorej godziny. W pewnym momencie, jednak śmiech zamarł nam w gardłach, kiedy nagle drzwi otworzyły się, a do środka wszedł Jev.

wtorek, 3 maja 2016

Od Jev'a - CD historii Katherine

Zacząłem kląć.
 Gdyby drzewa miały uszy, a trawa zezwolenie na aresztowanie, dawno bym siedział w ziemistej celi, oplątany lianami. Innymi słowy - ten las dawno nie słyszał takich przekleństw.
- Muszę tam pojechać. - zadecydowałem, ku zakończeniu litanii słów, których najwyraźniej nie znał sam Lorenzo, a też sporo chodził po tej ziemi. - Muszę tam iść. - zaakcentowałem groźnie ostatnie słowo, bo czarownik kazał zostawić mój wóz na środku jakiegoś pustkowia.
- Nie pójdziesz. - odparł Lorenzo, który w końcu nabrał jakiś emocji.
Na jego twarz nawet wystąpił róż, który powoli przekształcał się w szkarłat... Spocony, czerwony jak burak - na pewno było z nim coś nie tak.
- Nie pozwalam ci. - mówił wolnym tonem, który wręcz uciszał moje wrzące emocje.
- Stary, przedstawię ci sprawę. - zaproponowałem i rękami narysowałem duży prostokąt - Tu jest moja laska.
- Była. - poprawił mnie. Czemu wszyscy wciąż do tego wracali?
- Tu jest kochanek mojej matki, sprzed trzech wieków. A tu jest moja córka.
- Nie porwał Viv. - upierdliwie powtarzał
- Ale może porwać. - warknąłem, wyraźnie zirytowany jego obojętnością. - Idę. - zastanawiałem się czemu w ogóle proszę go o zgodę.
- Motus. - zagrzmiał i uniósł ku niebu prawą rękę. Siła z jaką zaatakowało mnie to coś, przewróciła mnie do tyłu. Usiłowałem wstać, lecz poczułem jak ulatuje ze mnie cała moc. Rzucał na mnie jakieś zaklęcie, to mogłem stwierdzić na pewno. Gdy skończył usłyszałem tylko:
- Nigdzie się nie ruszasz.

Obudziłem się w samochodzie. Nie musiałem długo myśleć nad modelem, z pewnością była to jakaś nowa ciężarówka do przewozu trzystuletnich wampirów, które chcą uratować świat przed złem.
Nie związał mnie nawet łańcuchami, co było pewnym ciosem w moją wampirzą męskość. Tak bardzo wątpił we mnie, że nie nakarmił mnie choćby miso z makaronem nasączonym werbeną?
- Jeżeli gustujesz w japońskiej kuchni, mogę poczęstować cię jedynie sodą. - otworzył małe okienko, by sobie ze mnie podrwić.
- Mam większą ochotę na twoją tętnicę. - mruknąłem, uśmiechając się diabolicznie. - Czuję aż tutaj jak bije twoje małe przestraszone serduszko. - zdobyłem się na werbalne bycie morderczym wampirem, który tylko marzy o rozerwaniu gardeł wszystkim ludziom na ziemi. Czarownice zawsze były na pierwszym miejscu. To znaczy - na pierwszym i na ostatnim - niektóre wampiry zachowywały dobre kontakty z nimi choćby dla zaklęć, które ułatwiały im życie i przeżycie na świecie, w którym zło walczy z dobrem, dobro ze złem, a i tak nikt nigdy nie znajdzie się na zwycięskim podium. Inne znów - wykorzeniały najstarsze rody czarownic. Jak myślicie, co, a raczej kto stoi za egzekucją czarownic w miasteczku Salem?
- Co się stało z twoim brytyjskim humorem? - dopytywałem, chcąc uderzyć w ścianę, ale tak się akurat złożyło, że nie miałem siły i na to.
- Wciąż jest, tylko nie po tej stronie co ty.
- Czyli nagle jesteśmy wrogami? Cholera, jestem twoim zakładnikiem! - uświadomiłem sobie patowość tej sytuacji.
- Nie, moja ironia obróciła się przeciwko tobie, ale dalej gramy w tej samej drużynie. - wyjaśnił tonem zrezygnowanego trenera, który usiłuje nauczyć dzieciaka jak trzymać kij bassebolowy.
- Coś kminisz. - odpowiedziałem i odwróciłem się od niego, chcąc zakończyć tę konwersacje. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Wcale nie czułem pragnienia, o którym w każdej chwili mógł napisać książkę.
- Nie jesteś wampirem. - powiadomił mnie, wyprzedzając pytanie. - Coś na kształt czarownicy, która nie będzie miała mocy, póki nie zostanie ona udostępniona, przez niebywale przystojnego faceta.
- To ten gość ze stacji? - zapytałem głupkowatym głosem, a Lo prawie się zaśmiał.
- Jesteś niewolnikiem mojej łaski. - wyjaśnił i poczułem, że wyprostował się dumnie.
- Cóż za zaszczyt.

Katherine?



poniedziałek, 2 maja 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Mój oprawca, jeśli tak go można było nazwać, już po jakichś dwudziestu minutach był nieźle sfrustrowany, szczególnie, że czas tykał, a Jev był coraz bliżej odkrycia, gdzie się znajduję. Wampir był prawie pewny, że do tego czasu wymyśli, co działa na demony. Szczerze mówiąc sama tego nie wiedziałam, nie doczytałam nawet do połowy książki o tym, którą podesłał mi Lucyfer. Na swoje usprawiedliwienie mogłam dodać, że miała prawie tysiąc stron.
- Spróbuj może egzorcyzmów. W Hollywood to zawsze działa – podpowiedziałam, przyglądając się krytycznie małemu stosikowi zepsutych noży różnej jakości, których ostrza rozsypały się, kiedy tylko miały nieprzyjemność zetknąć się z moją skórą. – Albo polej mnie wodą święconą.
- Nie będziesz tak kpić, kiedy wreszcie znajdę sposób. – Zmrużył gniewnie oczy. – Powinienem cię po prostu podpalić, ale wtedy nie byłoby takiej zabawy. – Walnął dłonią w ołtarz, dając przy tym upust swojej złości. Uniosłam brwi. – Powinienem był zabrać waszą córkę. Ale oczywiście musiałaś rozkazać swoim pierdolonym psom jej pilnować.
Wypuściłam ostro powietrze. Nie miałam swoich mocy, więc nie mogłam ich wezwać. A nawet jeślibym to zrobiła, nie miałam pewności, czy i one nie mają problemu z poświęconymi miejscami. Na dodatek ciągle nie miałam pojęcia, jak mogłabym się stąd wydostać. Spalenie, o którym wcześniej wspominał mój nowy przyjaciel, nie rozwiązałoby sprawy. Spaliłabym budynek, ale nie ziemię.
- To jest nudne. Mam pomysł. – Podeszłam do niego na tyle, na ile pozwalały mi moje kajdanki. Co oznaczało raczej niedaleką odległość. – Ty weźmiesz jakiś nóż i będziemy udawać przed Jev’em, że możesz mi nim zrobić krzywdę. A w czasie jak będziemy na niego czekać, zagramy w pasjansa.
- W pasjansa się nie gra, tylko układa. I robi to jedna osoba – burknął.
- W takim razie ja poukładam pasjansa, a ty zrobisz, co ci się żywnie podoba. – Poklepałam go wolną ręką po ramieniu, uśmiechając się przy tym.
Chwycił moją dłoń i groźnie odsunął ją od siebie, powodując tym, że musiałam zrobić kilka kroków w tył, aby się nie przewrócić.
- Brzmi dobrze, ale mam lepszy pomysł. Ja będę robić, co mi się żywnie podoba, a ty zamkniesz jadaczkę, bo inaczej faktycznie skorzystam z egzorcyzmów, które wyślą cię prosto do Piekła.
Przechyliłam głowę, jakbym się nad tym zastanawiała.
- Do pasjansa nie trzeba słów.
To było już najwyraźniej dla niego za wiele, ponieważ w następnej sekundzie walnął mnie ze swoją wampirzą siłą w twarz tak, że zatoczyłam się, ledwo utrzymując równowagę na moich przeklętych, piętnastocentymetrowych obcasach. Oparłam się o ołtarz, a potem wybuchłam śmiechem. Spojrzał na mnie jak na wariatkę, kiedy ścierałam wolną ręką krew z wargi – która zaczęła się już goić – jednocześnie przy tym chichocząc.
- Nareszcie zrobiłeś się groźny! Myślałam, że jesteś po prostu nudziarzem, który nie wie, jak zająć się swoimi zakładnikami! Pozytywnie mnie zaskoczyłeś! – Mój uśmiech nieco przygasł. – Ale jeśli jeszcze raz to zrobisz, dopilnuję, żebyś w niedalekiej przyszłości stracił tą dłoń.
- Ostre słowa, jak na kogoś, kto… - Urwał, wpatrując się w swoją zakrwawioną dłoń, a potem rzucił w moją stronę uśmiech w stylu Ramseya Boltona. – To jasne. Żadne ostrze nie może cię skrzywdzić, ale mogę wypruć ci flaki własnymi rękami. Mogę oderwać ci kończyny i patrzeć jak odrastają, by potem wyrwać je ponownie. – Westchnęłam cicho, kiedy się roześmiał. Następnie z zainteresowaniem patrzyłam, kiedy w jego dłoni z towarzystwem błękitnych iskier pojawia się talia kart. Najwyraźniej też specjalizował się w magii czarownic. – Teraz kiedy wiem, jak cię załatwić, możemy sobie zaczekać na twojego przyjaciela. A ty możesz sobie ułożyć pasjansa.
Uśmiechnęłam się sztucznie.
- Nigdy nie czułam się bardziej zaszczycona.

Od Jev'a - C.D historii Katherine

Biegliśmy już dobrą godzinę, a czarownik zachowywał całkiem niezłą formę. Domniemywałem, że z pewnością skorzystał ze swoich magicznych zdolności i regularnie pochłaniał 'wytrzymałość' czy 'sprawność'. Mógłby jeszcze kontrolować wydzielanie potu przez swoje ciało, bo nie tylko śmierdział niemiłosiernie, a lało się z niego jak z chorego.
- Czy to nie był fałszywy alarm? - odezwałem się w końcu. Przez całe sześćdziesiąt minut nie odezwał się ni pół słówkiem, co było dziwne dla osoby, która w każdej sekundzie swojego życia manifestuje swój homoseksualizm.
Zatrzymał się i rozmasował kark.
- Wybacz, że jestem profilaktyczny. - powiedział obronnym tonem, wręcz urażonej osoby.
- Przewrażliwiony. - poprawiłem go machinalnie i popatrzyłem na niego. Wydawał się zmieszany. - Co do diabła?
Byłem wkurzony tą zamianą ról - zazwyczaj to ja grzebałem w czyichś myślach i byłem o krok do przodu. 
- Obawiam się, że on robi nas w balona. - powiedział w końcu, a ja oczekiwałem jakiegoś rozwinięcia. Lorenzo tylko stał i patrzył w grunt pod swoimi stopami.
- Tak właściwie po co ze mną jesteś? - zapytałem, ciekawy odpowiedzi.
- Cassandra mi kazała. - odparł tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Słucham się jej. - dodał tonem potulnego przedszkolaka. Pierwszy raz zauważyłem jak uchodzi z niego cały ten cynizm i radość. Był przygnębiony i cały czas wpatrywał się w moje spodnie. Miałem wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem i jednocześnie smuci się z tego co widzi - jakby to wszystko było zgodne i miało sens.
- Wiem, że Cass na mnie zależy, ale nie mniej dba o swojego jedynego brata. 
- Mamy dużą rodzinę. - przypomniał mi, a w mojej głowie pojawił się obraz ich rodziny siedzącej przy stole podczas kolacji z okazji jakiegoś jubileuszu. Co za typek. - Więzy krwi się zatraciły.
- Nie rozumiem.
- W niezliczonym czasie wszystko się zatraca. - mruknął tonem człowieka, który widział i przeżył wszystko. Znów zerknął na moje spodnie.
Zirytowałem się i chwyciwszy go za gardło, podniosłem do góry chłopaka, tak, że jego nogi wisiały metr na ziemią. 
- Nie mam czasu na sentymentalność. - warknąłem - Ani na gejowskie zagrania.
Zrozumiał o co mi chodzi i zaśmiał się smutno.
- Raz. Dwa. - dukał przez zaciśnięte gardło - Trzy. - w kieszeni moich spodni zabrzęczał telefon. - Piekło ma Twój numer telefonu. 

Odczytałem sms'a. Dwadzieścia cztery razy.
"Jeżeli chcesz zachować swoją demoniczną kochankę i narzeczoną (byłą narzeczoną, wybacz), zjaw się w kościele, oddaj swą duszę, a pomyślę nad nie wyrwaniem jej serca".
Kurwa.

<Katherine, brak weny?>

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Stałam gapiąc się głupio w telefon prawie pięć minut. Prędko postarałam się odpędzić uczucie rozczarowania i beznadziei, aż pozostała tylko wewnętrzna wściekłość. Tym razem, jednak nie była ona skierowana w stronę Jev’a, tylko mnie samej. Wreszcie nastał czas, bym wypiła piwo, które sama sobie nawarzyłam. A tak poza tym… Jakie to było strasznie głupie przysłowie. No bo kto nie chciałby pić własnoręcznie nawarzonego piwa?
W końcu jednak musiałam odpuścić. Nie zamierzałam przecież dzwonić następny raz. Miał mnie już dosyć? Proszę bardzo. Wcale nie musiałam się do niego odzywać.
Dlatego też wróciłam na kanapę i włączyłam telewizor. Ostatnio coraz częściej przed nim przesiadywałam, nawet jak na mnie. I chociaż rzadko zdarzało się, aby faktycznie leciał jakiś ciekawy film lub serial o szóstej rano, byłam skazana na nudne reality show.
Siedziałam tak dwie godziny, aż wreszcie nastała ósma i usłyszałam szczęk kluczy na zewnątrz. Za nim się obejrzałam, do środka weszła pani Freydez, gotowa rozpocząć swoją codzienną pracę. Zwykle zaczynała wcześniej, ale ostatnio pozwalałam jej się wysypiać. Niech ma coś z życia.
Kiedy zobaczyła mnie w salonie, nawet nie przywitała się, tylko pokręciła głową z politowaniem i udała się w kierunku kuchni. Jednak zatrzymała się w pół kroku, jakby coś sobie uświadamiając.
- Vivienne poszła już do szkoły? – zapytała się.
Wzruszyłam obojętnie ramionami.
- Chyba ciągle śpi. – Zerknęłam na nią znad oparcia kanapy.
- Wiesz, że zaczyna lekcje za pół godziny, prawda?
Prychnęłam.
- Od początku byłam przeciwna jej chodzeniu do szkoły. Pozwalam jej na to tylko dlatego, że towarzyszą jej Mort i Tenebris. Jest ona bardzo młoda, jakbyś nie zauważyła, a na świecie jest zbyt wiele osób, które pragnął mnie dorwać. I nie zamierzam wystawiać jej przez to jako cel.
Zobaczyłam jak uśmiecha się lekko.
- Z dwoma piekielnymi ogarami przy boku raczej nie jest łatwym celem.
- Och, tak. Rozszarpały by najbliższe zagrożenie, za nim zdążyłby jej chociaż włos spaść z głowy. – Przytaknęłam jej, dziękując sile wyższej za te dwa niesamowite psiaki. – Chyba pójdę ją obudzić – oznajmiłam, wstając z kanapy, jednak w tym momencie mój telefon poinformował mnie, że dostałam wiadomość od Lucyfera. – Właściwie… Mogłabyś to zrobić za mnie?
Westchnęła cicho, lecz pokiwała głową i udała się na górę. Ja w tym czasie odczytałam wiadomość, której treść była następująca: „Przyjedź natychmiast Abbey Road 26. To bardzo ważne.”
Przewróciłam tylko oczami, jednak posłusznie wsiadłam w McLarena, zastanawiając się, co tym razem wymyślił mój krnąbrny szef. Nie mogłam zwyczajnie się tam przenieść, ponieważ nie miałam zielonego pojęcia, gdzie owa ulica się znajduje – wiedziałam tylko, że na przedmieściach Londynu, lecz po drugiej jego stronie, a nie po tej, na której ja mieszkałam. Tak więc wpisałam adres do GPS, doskonale wiedząc, że czeka mnie długa jazda.

Kiedy nareszcie dotarłam do celu, zdziwiłam się widząc opuszczony kościół. Wyglądał na bardzo stary i zaniedbany, jakby nikt nie bywał w nim od lat. Ciekawe. Lucyfer poszedł się pomodlić? To było mało prawdopodobne, znając jego ponurą historię i nieciekawe relacje z Bogiem.
Szepnęłam kilka pocieszających słów Mc’owi, zostawiając go przed świątynią. Był otoczony zaklęciem ochronnym, więc nikt nie mógł nawet go tknąć, ponieważ – nie ważne kto, człowiek czy wampir lub inna istotna nadnaturalna – zacząłby się trząść w niebywałych konwulsjach i doświadczać natychmiastowego, paskudnego bólu.
Weszłam do środka, jednak zatrzymałam się po przekroczeniu kilku kroków. Coś było nie tak. Czułam wręcz wewnętrzne… osłabienie. Chciałam cofnąć się i wyjść z tego miejsca, jednak jakby drzwi otaczała jakaś niewidzialna tarcza. Zamknęły się gwałtownie i choć szarpnęłam za klamkę, nie mogłam ich ponownie otworzyć. Spróbowałam wprowadzić w to moją moc i ze zgrozą odkryłam, że tak jakby… nie działa. Syknęłam cicho.
Zza pleców dobiegł mnie cichy śmiech i odwróciłam się gwałtownie.
- To nie zadziała, skarbie. Nie wiem, czego uczył się twój przełożony, ale dla demonów… Poświęcone miejsce do prawdziwa pułapka, w którą właśnie dałaś się złapać.
Zmrużyłam oczy, patrząc się na mężczyznę – a raczej wampira, bardzo starego i silnego, jak można było uznać po jego aurze – którego widziałam pierwszy raz w życiu. Zbliżył się do mnie, a ja stałam nieruchomo, zastanawiając się po jaką cholerę tu się pchałam. Lucyfer przecież nigdy nie wysyłał wiadomości tekstowych. On w ogóle nie używał telefonu.
- Więc… Czy my się znamy? – zapytałam, unosząc brwi i zaplatając ramiona na klatce piersiowej.
- Och, nie, lecz liczę na to, że się poznamy. Ale znam za to twojego drogiego narzeczonego. – Roześmiał się, a ja uniosłam brwi jeszcze wyżej. – Przepraszam, byłego narzeczonego, z tego, co wiem. Tak czy inaczej, pomyślałem, że skoro nie ruszył na ratunek swojej ludzkiej przyjaciółce, może przekona go fakt, że mam jego kochanego demonka.
- Niech zgadnę, ty zostawiłeś tą wiadomość i zabiłeś dzieciaka?
- Pięć punktów dla Gryffindoru. – Rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu, podchodząc jeszcze bliżej. Nie zamierzałam dawać mu tej satysfakcji się cofać. To jednak okazało się moim błędem, kiedy poczułam, że na moim nadgarstku zaciska się coś zimnego. Natychmiast spojrzałam w dół i spostrzegłam, że drań przykuł mnie kajdankami, a następnie pociągnął. Bez mojej mocy straciłam siły, więc mogłam tylko ruszyć za nim i patrzeć, jak przyczepia mnie do ołtarza.
- Może jeszcze nie wiem do końca, jak torturować i zabijać demony, ale myślę, że mamy trochę czasu, by wypróbować na tobie parę rzeczy. – Po tych słowach wyciągnął z kieszeni płaszcza stalowe ostrze i skierował je w stronę mojego brzucha. Tylko westchnęłam z rozdrażnieniem, kiedy rozsypało się w pył ze starciu z moją skórą. On jednak ciągle nie przestawał się uśmiechać. – Ciekawe. Lecz nie martw się, skarbie. Mam tu mnóstwo rzeczy. Coś na pewno się nada. A teraz… - Wyjął z mojej kieszeni telefon. – Może napiszemy do twojego Romea?

Od Jev'a - CD historii Katherine

Podróżując z Lorenzo trudno było nie odkryć i potężnie się nie zdziwić jak wielki ma piwny arsenał w swojej torbie. Była to skórzana torba stylizowana na te z lat dziewięćdziesiątych. Stylizowana, bo domyślałem się, że miał wtedy nie więcej jak 8 lat, ale zdążyliśmy już porozmawiać na temat wieku i dowiedziałem się niezwykle interesującej rzeczy, którą powinienem dużo wcześniej skojarzyć.

Rodzinę Clare poznałem w 1882 roku, kiedy obchodzono dwusetną rocznice procesu czarownic. Były to obrządki dla zmarłych, a ja znalazłem się tam podczas mojej misji, gdy miałem zbadać konszachty Charlesa Guitea'u z miastowymi. Po udowodnieniu przeze mnie i dokładnym opisaniu jego wieloletnich planów, został skazany na śmierć, a ja zostałem obdarowany mnóstwem pieniędzy przez będącą w żałobie rodzinę Garfielda. Ojciec Cassandry pomagał mi w pracy, chcąc tym samym nakłonić mnie do polubienia swojej córki. Polubienia, to znaczy poślubienia. 
No cóż ukrywać - byłem idealnym kandydatem, młody (młody wygląd) przystojny cudzoziemiec z dużą kieszenią. Dodatkowo byłem wtedy w najbardziej zaufanej tajnej radzie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ideał.
Od pierwszego wejrzenia nasze dusze się połączyły w przyjacielskim węźle. Od razu mnie przejrzała, chociaż była na początkowym etapie rozwijania swoje zdolności. Do tego czasu nie pamiętałem, że miała brata, musieli to przede mną zatuszować. Przypomniałem sobie, że na przyjęciu zaręczynowym Lorenzo mówił coś o jakichś ziółkach. Znając czarownice, pewnie mnie czymś nadymili. 
- O co chodziło ci wtedy... - zacząłem choć nie bardzo wiedziałem jak dokończyć zdanie
- Konkretniej, nie jestem wszechwiedzący, tylko czasami widzę twoje myśli.
- Czasami? 
- Kiedy chce. Nie mam w zwyczaju grzebać w głowie pożądanego wampira przed pierwszym pocałunkiem.
Spojrzałem na niego niedowierzająco.
- Akurat. Ciągle wchodzisz do mojej głowy.
- Bo się otwierasz. Jesteś rozchwiany emocjonalnie. 
- Wcale nie! - zaprzeczyłem, warcząc. Nagle poczułem wilgoć na koszuli. Zgniotłem puszkę piwa, a pozostałość napoju wytrysnęła wprost na moją piękną czerwono-czarną koszulę w kratę. Boże, stawałem się coraz bardziej gejowski. - Ja. Nie. Jestem. Rozchwiany. Emocjonalnie. - wycedziłem i rozpiąłem guziki koszuli. 
- Tak nie wyschnie. - powiedział tonem najmądrzejszego geja świata.
- Liczę, że masz w swoich zdolnościach dżu-dżu ciepły nawiew powietrza. Albo - wskazałem torbę leżącą na tylnym siedzeniu - Wyciągniesz stamtąd suszarkę.
- Musisz zamknąć umysł. Masz tam obrzydliwe scenki.
Przestraszyłem się, że widział z jak wielką pasją wysysam krew z moich ofiar.
- Uprawiałeś seks z matką mojego przyszłego szwagra. 
- Ta, aż się chce rzygać. - przewróciłem oczami, ach te problemy gejów.
- Sądziłem, że jesteś tradycjonalistą. 
- To znaczy?
- Tylko łóżko. A w jednym ze wspomnień okno... - odparł realnie zniesmaczony
- Jestem nowoczesnym facetem. - zaakcentowałem ostatnie słowa i rzuciłem mu znaczące spojrzenie.
- Mogłeś zasłonić tą żaluzję. Albo wyłączyć pralkę. - drążył
- Podglądanie i wirowanie zwiększają libido. Spróbuj.
- Z tobą?
- Zamknij się już. - żachnąłem się i skupiłem na prowadzeniu. Wjechaliśmy w ślepą uliczkę. - Cholera! - walnąłem pięścią w kierownicę audi i rozległ się jazgotliwy dźwięk.
Spojrzałem w boczne lusterko; za nami jechał jakiś kretyn motocyklista. Również kierował się w dziurę, widząc nasze położenie.
- Monaghan, to on!! Zjeżdżaj.
- Kurwa, gdzie?! Myślisz, że to auto ma skrzydła? - zdobyłem się na sarkazm, nawet w sytuacji zagrożenia życia.
- No to polecisz na skrzydłach - sięgnął po walizkę z kilkoma puszkami shandy i przewiesił ją sobie przez nadgarstek, co wyglądało komicznie, ale powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem. - aż do gwiazd. Wiejemy.

Wysiedliśmy z auta, puszczając się pędem po wyjątkowym pustkowiu. Wtem w kieszeni moich spodni zadzwonił telefon, który puszczał po moim pasie wibracje, bardzo podobne do tych pralkowych.
Zakląłem pod nosem.
- Ma wyczucie. - wydyszał, zmęczony targaniem tej torby, której za wszelkie cudy świata nie chciał zostawić. Minęło kilka sygnałów mojego hawajskiego dzwonka. - Odbierz. 
Nie zdążyłem wychwycić wszystkich słów, ale wiedziałem, że dzwoniła z przeprosinami. Może w innych okolicznościach nie potraktowałbym jej tak srogo. Skróciłem rozmowę do minimum i stwierdziłem, że porozmawiamy kiedy indziej.
- Kiedy indziej to nigdy? - zapytał Lorenzo, który zwolnił by dorównać mi kroku, który w zasadzie był nijaki, bo stanąłem z otwartą gebą.
- Zależy jak sobie zinterpretujesz. - odparłem wzruszając ramionami - Katherine Aristow i tak będzie obwiniać mnie do końca mojego życia.
- Wiesz, brzmiałoby to o wiele lepiej gdybyś powiedział Katherine Monaghan. - to zabrzmiało dziwacznie i musiałem wiele razy powtórzyć to w mojej głowie.
- Stary, czemu?
- Jest twoja.

Katherine?

niedziela, 24 kwietnia 2016

Od Katherine - CD historii Jev'a



Kilka godzin później siedziałam na kanapie oglądając z Christopherem „Breaking Bad”. Dostrzegałam, że raz po raz ziewał i pewnie myślał o tym, kiedy wreszcie będzie mógł iść do domu. Nie mogłam mu jednak na to pozwolić. Bycie demonem sprawiało, że nie potrzebowałam snu – a raczej wręcz nie mogłam zasnąć – więc przez to okropnie się nudziłam. Szczególnie teraz, kiedy miałam wolne ubłagane przez Vivienne, a Lucyfer nie potrafił się jej oprzeć, gdy robiła słodkie oczka. Kto by pomyślał, że Władca Piekła będzie miał taką słabość do dzieci?
- Kath… - jęknął po raz któryś Chris. – Mam dwadzieścia minut drogi do domu i nie śpię przez ciebie od trzech dni. A w przeciwieństwie do niektórych, ja tego potrzebuję od czasu do czasu.
Westchnęłam żałośnie.
- Może powinnam obudzić Viv?
Zrobił wielkie oczy.
- Nigdy, przenigdy nie budź śpiącego dziecka. Szczególnie wampirzego dziecka. To zawsze źle się kończy. Mówię z doświadczenia, ponieważ kiedyś przez przypadek ją obudziłem, a potem…
Prychnęłam, przerywają mu tym monolog. Gestem wskazałam mu, że może wyjść, a on uśmiechnął się szeroko, doskonale zdając sobie sprawę, jak łatwo mnie zirytować. Wyszedł za nim mogłam cokolwiek dodać.
Przez jakiś czas siedziałam, gapiąc się pustym wzrokiem w ekran i niewiele rozumiejąc z tego, co mówią bohaterowie. Zalał mnie potok myśli na temat tej sprawy z martwym dzieckiem, mojej bezczynności przez ostatnie tygodnie i braku pracy, która była powodem tej bezczynności.
Spojrzałam na zegarek. Powoli zbliżała się czwarta.
Mimowolnie zaczęłam zastanawiać się, jakby wyglądało teraz moje życie, gdybym nigdy nie uciekła od Andre. Pewnie mieszkalibyśmy teraz w jakimś wielgaśnym dworku na przedmieściach Paryża jako szczęśliwe długowieczne małżeństwo z gromadką dzieci.
Albo bez dzieci biorąc pod uwagę ile razy poroniłam, kiedy byliśmy jeszcze małżeństwem, a ja człowiekiem. Czy to przez jego geny? Na pewno nie przez moje, w końcu teraz miałam już dwójkę. A może to przez to, że człowiek i wampir raczej nie byli dobraną parą? Czy to dlatego postanowił mnie przemienić? By dorobić się potomstwa?
Przygryzłam wargę, kiedy pomyślałam o tych dzieciach, których nie dane mi było urodzić. Na pewno nie żałowałam, że w końcu odeszłam od Andre, ale też nie potrafiłam nie czuć żalu, kiedy myślałam o tym, że za każdym razem, gdy miałam nadzieję na dziewczynkę, chciałam jej dać na imię Vivienne. I niby w końcu mi się udało. Z jednym małym plusem. Jej ojcem był ktoś o wiele lepszy, niż Andre.
- Gdybym cię lepiej nie znał, uznałbym, że jesteś przygnębiona. – Usłyszałam cichy, męski głos i natychmiast podskoczyłam, odwracając się przy tym do czarnoskórego demona, który umarł mając około czterdzieści lat.
- Lincoln! Co tutaj robisz? – Założyłam ramiona na klatce piersiowej.
Uśmiechnął się szelmowsko.
- Pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo. Z tego, co słyszałem, masz wolne i pewnie przez to ciężko ci uporządkować darmowy czas.
Przewróciłam oczami.
- Pojutrze wracam do roboty. I bardzo dobrze, nie lubię urlopu. Jest nudny. Tylko… Wiesz, czasami myślę, że Lucyfer przesadza. Rozumiesz, mam strasznie dużo zleceń.
- Każdy by tak chciał. – Wzruszył ramionami.
- Tylko, że nie każdy ma rodzinę – odparowałam.
- Słuszna uwaga. – Przeniósł spojrzenie na schody w górę. – Jak mała? Słyszałem od kogoś, że dowiedziała się, kim jest jej ojciec.
- Wszystko u niej w porządku. – Skinęłam głową. – Mogę się założyć, że tym „ktosiem” jest Cillian.
Parsknął śmiechem.
- Lubi o tobie plotkować, kiedy nie ma cię w Piekle.
- Och, doskonale o tym wiem. Potem mu się za to obrywa.
Jeszcze chwilę pożartowaliśmy i pośmieliśmy się, a potem przeszliśmy na tematy demonicznej pracy. W końcu zajęło nam to dwie godziny, aż zaczął zbliżać się świt. Wtedy Lincoln uznał, że wraca już do domu, a ja ponownie zostałam sama z rozmyśleniami.
Nie wiem, czy to był impuls, czy cokolwiek innego, ale nagle naszła mnie ochota, aby zadzwonić do Jev’a i przeprosić za wcześniejsze zachowanie. Tak więc chwyciłam prędko komórkę i wybrałam jego numer. Niemal czułam, że po drugiej stronie linii trzymał telefon wystarczająco długo, zastanawiając się pewnie, czy powinien odebrać. Ostatecznie zrobił to.
- Hej, słuchaj, przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie… - Zaczęłam prędko. – Nie powinnam tak na ciebie naskakiwać, przecież to nie było nic wielkiego. I mimo moich wcześniejszych słów, naprawdę chciałabym ci pomóc…
- Nie mam teraz czasu – ukrócił, przerywając mi.
- Ale…
- Naprawdę nie mogę gadać. Porozmawiamy kiedy indziej. – Po tych słowach, rozłączył się.
Stałam jeszcze przez jakiś czas, gapiąc się na komórkę z otwartą buzią.